RECENZJE

Różni Wykonawcy
S&S Presents: Dreams

2018, Cascine 7.2

Są rzeczy ładne, są rzeczy ładniejsze, ale z nich wszystkich ambient jest najładniejszy. Za punkt wyjścia to zdanie wzięli sobie do serca ludzie z Cascine i S&S, tworząc na tej podstawie wielki – bo trwający kilka lat – projekt angażujący kilkunastu artystów z całego świata, których w jedno miała połączyć naczelna idea. Banalnie prosta myśl, wręcz prymitywna: mieli oni za zadanie stworzyć wielobarwny kolaż, złożony z ambientowych, minimalistycznych pejzaży, odzwierciedlających wybrane przez siebie miejsca i krainy. A żeby być bardziej precyzyjnym (jednocześnie bardziej mętnym) – ich senne, przekształcone w pamięci przez przemijający czas odpowiedniki, z przymusu utrzymane w onirycznych smugach i barwach. Zadanie było proste: zebrać grupę niezwykłych, mało znanych szerszej publiczności indywiduów z całego świata i dać im w miarę wolną rękę w ramach wcześniej ustalonej koncepcji. Minęło pięć lat. Po pięciu długich latach ostatnie takty zostały domknięte, a my w końcu możemy cieszyć się nowym materiałem. Czy się udało? Czy mamy tutaj do czynienia z tegorocznym Mono No Aware?

I tak, i nie. Tak, jest to płyta wspaniała, jedna z wybitniejszych tego roku. Nie, nie jest to Mono. Przez to ciepło, przez łagodniejsze tony, a przede wszystkim przez to, że to po prostu NIE JEST MONO (przepraszam, ale przy tej płycie racjonalność ustępuje pola najszczerszemu fanatyzmowi). Główny problem leży w początku, w pierwszych sekundach przywołujących wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z rzemieślniczym generycznym albumem bez większego pomysłu na siebie, w sam raz pod pracę, pranie, mycie i popołudniowe spanie – kontemplacyjna muzyka medytacyjna dołączona do "Pani Domu", 2,99 sztuka – miła, kojąca, jednocześnie czerstwa i bezowocna. Owszem, dość szybko pierwsze, nieco chłodne wrażenie zostaje zneutralizowane i zdarzają się momenty podniosłe i bardziej przejmujące – może wprawdzie przez swoją słodkość lekko nieznośne – takie jak doskonałe "France" Yumi, które w pierwszym kontakcie jest jednym z piękniejszych utworów, wzbudzających w słuchaczu tylko drobne poczucie winy. Bing & Ruth dają radę, grając 1:1, Bing & Ruth – klasa sama w sobie, pewniak, więc zaskoczenia w tym wypadku nie ma. Zaś M. Sage mówiący Szwecją, która mówi Basinskim, nie robiłby wrażenia, gdyby nie to potężne, cykliczne basowe uderzenie.

Reszta pędzi przyzwoicie, z drobnymi potknięciami (w błędach wskażę na "Norway"), bez wielkiego szału, za to niezwykle spójnie i logicznie, zwłaszcza gdy dzwoniący, ledwo nakreślony ornament we wcześniej wspomnianej Szwecji niemal naturalnie, bez skazy zostaje przejęty i przetransportowany przez kolejny utwór, nie wchodząc w najdrobniejszy konflikt z częstymi stylistycznymi roszadami. A tych, no cóż, jest sporo. Balearyczne motywy, znamiona Avalanches, odpryski z Davidowego Low, dream popowe nawiązania, wejście w indie piosenkowe formaty, berlińska szkoła lat 80., orientalizująca i wzbogacona zdezelowanym brzmieniem (Austria). Można sobie w tej przebieżce stylistycznej kark złamać, ale nigdy – powtarzam NIGDY – nie ma nawet sekundy, która nie wynikałaby z poprzedniej, nie ma tutaj mikrosekundy gryzącej się w jakiś sposób z resztą płyty.

kp

Swoją drogą, na same okładki zrobione nadprogramowo w projekcie, też warto rzucić okiem.

I czuć przez to, że proces produkcyjny był aktywnym, długotrwałym i przemyślanym procesem, niemającym nic ze stylu: "no elo, Bing, podeślij jakieś odpadki, robimy sobie promocyjny składak". Nie. Widać tu włożony tytaniczny wysiłek, aby nie dość, że ich zebrać w jedno, to jeszcze batem wymusić słuszny kolektywizm, tak aby się przypadkiem we własnych fantazjach nie pogubili. To przepiękne muzyczne fragmenty, wzruszające. To – tylko i aż – proste, bezpośrednie, sentymentalne ambienty, do których od lat jesteśmy przyzwyczajani. Jednak prawdziwy przełom i to, co powoduje, że Dreams wyraźnie odróżnia się od innych płyt typu The Best of Ambient Vol. 562, następuje dopiero w połowie. Niech będzie, że gdzieś tak po Alasce i jej wspaniałym kulminacyjnym post-rockowo-techno punkcie, gdy nagle na scenę wchodzi różnorodność i eksperyment. Mroczniejsze, elektroniczne akcenty. Wchodzi chaos, nieporządek, a wraz z nimi wchodzi jasno zaznaczony rytm.

Wspaniała sprawa, gdy nagle z tych nazbyt uczuciowych słodkości wyrwany zostajesz brutalną sieczką. Zimnym gatunkowym spektrum. Odważnymi, bardziej inwazyjnymi roszadami. Czujesz się niepewny, zaszczuty i jednocześnie oczarowany w ten charakterystyczny niepokojący sposób. Wchodzą retro IDMy i indietroniki z naciskiem na późne lata 90., na końcu glitche i drony skumulowane w świetnej "Jugosławii" i najwybitniejszym z płyty "Germany", bezwstydnie zdzierającym z Endless Summer. Wchodzi plemienna India – falloutowy soundtrack, zabawa z transem, z silną rytmiką. "Mexico" na swój wyjątkowy sposób romansujący z rodzinnym folklorem. Podwodna, rozmokła i najsmutniejsza ze wszystkich "Anglia", prowadząca ścisły dialog z wcześniej podkreślonymi Niemcami. Mamy tutaj jasno zaznaczone electro w "Brazil", gdzieś w tle pobrzmiewa Aphex Twin (Finland), zarówno w wersji SAW II, jak i tej zbliżającej się do bardziej tanecznych porywów. Ale wszystkie one, nawet w swojej najbardziej chorej, oldschoolowej kwasowości, w najbardziej plugawej, nawet hipotetycznej wizji, nie mają przystępu do prawdziwego szaleństwa. Wiesz, czym ono jest (nie licząc obłędnego "Israel")? Szaleństwo to wrzucenie w oko elektronicznego cyklonu Davida Gilmoure'a (sic!) w "Albercie".

Piękna sprawa, piękna połówka, piękna płyta, która w przeciwieństwie do Mono powoduje, że każdy kolejny geograficzny wycinek nie jest zderzeniem z czymś absolutnie tajemniczym i niespotykanym. Jako całość nie jest to stylistyczny unikat, to kolaż. I jako kolaż jest niezwykłą wycinanką złożoną z tego, co już doskonale znamy. Są głównie tropy, dużo tropów prowadzących do całych gatunkowych rodzin, muzycznych zjawisk i dobrze znanych historii. Ale to, w jak doskonałej narracji zostały one przedstawione – z jaką godnością i z jakim szacunkiem – sprawia, że jest to płyta imponująca, wielka i, pomimo całego tego słownego ciężaru, jest także płytą niezwykle lekką, łatwą oraz przyjemną w obsłudze, pod której drobnomieszczańską, uśmiechniętą powierzchnią skrywa się urzekająca i nieco demoniczna głębia.

PS: Niestety Polski w tym zestawieniu nie ma. Łódź-Bałuty o mglistym poranku pozostały nietknięte. Wielu mogłoby próbować. Jednak próbował tylko jeden w swojej "surrealistycznej wizji bohatera – w jego transmisji wrażeń i projekcji myśli, złożonej z pozornie tylko przypadkowych obrazów." Był to "Muzyczny sen", który po obudzeniu wydawał się totalnie nielogiczny...

Michał Kołaczyk    
26 lipca 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)