RECENZJE

Ride
Weather Diaries

2017, Wichita 5.8

Zalegalizować powroty Ride? A komu to potrzebne…?

Chris Ott uważał ich za koncertowych wymiataczy, tytanów sceny, jej naturalnych bywalców – sam zresztą bardzo dobrze wspominam OFFowy koncert z 2015 roku. Wydaje mi się to logiczne już na poziomie samego pomysłu na zespół: weźmy od towarzysza Shieldsa ściany dźwięku i wtłoczmy je do hołdujących stadionowej melodyce, madchesterskich hymnów Stone Roses – a więc kolektywne skandowanie i drgające bebechy, to musiało się udać. Z grubsza na tym patencie jechało też Nowhere, album gloryfikowany przez rzesze młodych adeptów wpatrywania się w trampki, a w mniejszym stopniu także jego odrobinę zapomniany, bliższy power-popowym wzorcom następca. Going Blank Again miał być momentem wcielenia się w rolę swoistego poster-bandu gatunku, od którego ostatecznie Ride – świadomie czy nie – coraz bardziej się oddalali. I to był początek końca, bo nie wszystkim w smak były te zmiany. To właśnie spory o podłożu twórczym wypaliły całą synergię, jaka napędzała zespół od pierwszych miesięcy działalności, co w dalszej perspektywie miało katastrofalne skutki: dezintegrację, rozpad, granie na basie w Oasis. Oh well.

Piszę o tym, bo wątek autodestrukcji schyłkowego Ride zdaje się migotać gdzieś w neonowym świetle Weather Diaries. Skrajnie inny w comebackowym charakterze niż urocze w swojej autoreferencyjności Slowdive, oddalony o lata świetlne od mitologicznego ciężaru m b v, album ten sprzyja raczej poczciwym ideałom łatania dziur i pojednania po latach, tkwi zawieszony gdzieś w pół drogi między tym, co grało się kiedyś a tym, co gra się dzisiaj. Bo spójrzmy: "Charm Assault" odnalazłoby się na trackliście Going Blank Again, "Home Is A Feeling" doceniliby miłośnicy spokojniejszych fragmentów Nowhere, ale pojawiają się też elementy u Oxfordczyków nowe, echa neo-psychodelii ("Rocket Silver Symphony"), synth-popu po linii New Order ("Lannoy Point"), ciążącej ku post-rockowi alt-ballady ("White Sands") czy nawet ambientu ("Integration Tape"). To byłoby eleganckie zamknięcie dorobku zespołu, gdyby wyrwać z niego chwasty w postaci nijakiego Carnival Of Light, gdzie wyraźnie nasilił się konflikt między Markiem Gardenerem a Andym Bellem oraz koszmarnego Tarantula, na którym ten drugi całkiem już odpłynął z prądem najbardziej stulejarskiego britpopu, i który okazał się gwoździem do trumny grupy.

Brzmi to więc wszystko jak sytuacja win-win: panowie pogodzili się, wrócili po latach, świetnie się bawią grając razem koncerty, a w ramach cezury nagrywają płytę, która ma wymazać niesmak po dawnych wpadkach wydawniczych, unikając przy tym taniej, bezproduktywnej nostalgii, starając się szukać gdzieś dalej niż jedynie czubek dream-popowego nosa. Ale czy pierwszy od 21 lat krążek Ride rzeczywiście wypada tak dobrze, gdy weźmie się pod uwagę ich pozycję w nieistniejących podręcznikach do shoegaze'u? To już zależy od oczekiwań: jeśli spodziewaliście się objawienia, to sorry, ale nie, mamy 2017 rok; jeśli jednak liczyliście na dawkę przyzwoitego pop-rocka w eterycznej mgiełce, to powinniście być zadowoleni, bo za wyjątkiem kilku śmieci (pokraczny quasi-grunge "Lateral Alice", korporacyjna rocktronika "All I Want"), Weather Diaries naprawdę trzyma poziom. I nie wiem jak wy, ale ja to doceniam.

Wojciech Chełmecki    
14 lipca 2017
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)