RECENZJE

Reni Jusis
Dyskografia

2006, EMI 5.0

Prawdopodobnie na mocy klauzuli w kontrakcie, Reni Jusis, nim pożegnała się z wieloletnim pracodawcą EMI (niegdyś Pomaton) i rozpoczęła działalność fonograficzną na własny rachunek w ramach labela Pink Pong (tam publikuje swój świeżutki jeszcze, taneczny miks Magnes), musiała wywiązać się z umowy na jeszcze jedno wydawnictwo dla swojej starej wytwórni. Dyskografia to pięciopak obejmujący cały dorobek solistki – cztery albumy i DVD z wszystkimi jej teledyskami. (Zdaje się, że EMI wprowadza na rynek nową świecką tradycję, bo widziałem analogiczne kompilacje sygnowane Ryszard Rynkowski albo Edyta Górniak.) I chociaż zwykle w takich przypadkach można mówić o naciąganiu potencjalnego nabywcy na ponowny zakup pozycji które kupił na bieżąco z premierą, to tutaj sytuacja jawi się zgoła odmiennie. W mojej skromnej opinii akurat dokonania Renaty Jusis rozminęły się, w sensie targetu, z pewną grupą docelową – młodzież hasająca w klubach mogła kupować jej płyty, ale fani niezal-popu już nie i jeśli teraz mają okazję sięgnąć – w cenie taniej płyty zagranicznej – po wszystkie nagrania jakie wokalistka popełniła, to nie powinni jej zmarnować. Poniżej postaram się przybliżyć dlaczego, poświęcając kolejnym dziełkom słówko komentarza i oceniając je dla większej orientacji. Zapraszam.

Zakręcona [1998; 6.4]
Właściwie historia zaczyna się nieco wcześniej, bo na płytce której próżno szukać w naszym boxie, a stanowiącej bezpośrednie preludium do jego zawartości. Mowa o pochodzącym z 1997 roku krążku Jazzda Jarosława Płocicy, znanego na mieście pod pseudonimem Yaro, na której producent ów zwyczajnie "przeszczepił" na słowiańską ziemię między Bugiem a Odrą te brzmienia wymieniane potem przez Reni w drugiej zwrotce "Graj Więcej" ("funk, hip-hop, r&b, house, acid-jazz...") i był na tym gruncie pionierem, za co z kolei należy mu się poczesne miejsce w annałach polskiej muzyki rozrywkowej. Rażące banałem i naiwnością przeboje "Rowery Dwa" czy "Dziś Jest Pełnia" były jeszcze niedoskonałe, ale to był dopiero punkt wyjścia. Reni śpiewała w nich i w ogóle udzielała się na albumie, a rok później, chyba bez specjalnego zaskoczenia, zainaugurowała pod realizatorską pieczą Yara solową karierę. (Losy Yara pewnie znacie – wkrótce zmienił zainteresowania i zajął się Kasią Klich – zarówno w aspekcie zawodowym, jak i prywatnym. Klich ma tę przewagę nad Jusis, że o jej "Lepszym Modelu" pisał Stylus i paru zboczeńców z ILM, natomiast nie oszukujmy się: "Dla Ciebie Wyjdę Z Siebie" jest wzorem do którego Klich aspiruje i nadal nie jej się nie udało wspiąć tak wysoko. Lecz to już dywagacje na inną okazję.)

Sukces debiutu Reni to przede wszystkim oszałamiająca popularność numeru tytułowego – funkującego parkietowego bounce'u z rasowym groovem basu i ornamentem maszerujących, kraftwerkowych vintage-klawiszy. Piosenkę z nadzwyczajnie chwytliwym chorusem skandowała cała Polska i to nie tylko w wakacje. Wówczas mierził mnie ten szał, bo młody i głupi tkwiłem po uszy w brytyjskim gitarowym graniu i post-Buckleyowych smętach. Z perspektywy ośmiu lat nachodzi mnie regresywno-utopijna refleksja, że chciałbym aby dziś cały naród bujał się zgodnie do takiego wymiatacza. I to z rozdziawionymi japami. Bo z innych wspomnień w temacie to mi się "Takie Tango" kojarzy. Przeciąganie słów banalnego w przekazie, acz mistrzowsko zrytmizowanego refrenu = wiadomo, ale zazębiający całość chórek tamże albo takie drobne smaczki jak syntetyczny sound cofanej płyty użyty w roli regularnych perkusjonaliów wielokrotnie w trakcie utworu (najbardziej efektownie po "to zawirował świat") = już profeska na poziomie europejskim. An era-defining smash, kochani.

Na szczęście płyta się na nim nie kończy; wręcz przeciwnie. Drugi singiel "Graj Więcej" kiwa rozhuśtanym feelem jak czyste US3, a smaczna przygrywka przed zwrotką kręci się i wierci podniecająco. Kaczkujące wiosła "Wiem Swoje" prowadzą do kojącego smooth-popu. Koszaliński tandem funkcjonuje tu efektywnie: Yaro zapewnia wystarczającą ilość drugoplanowych szczegółów by przykuć uwagę, zaś melodie wykształconej muzycznie Reni (warto podkreślić jej fundamentalny wkład w warstwę kompozycyjną i tekstową) urzekają brakiem spinki i potrafią zaczarować. Podążając tym śladem, emocjonalną kulminację osiąga autorka w uroczych fragmentach lirycznych. Cudne ballady "Leniwiec" (zachwycająco przycięty sample przewodni, powracający niczym bumerang) i "Nie Chcę Zasnąć" (zadziwiająco kreatywna progresja linii wokalnej) po raz pierwszy zdradzają obsesję naszej bohaterki odnośnie stanu letargu i generalnie poetyki marzenia na jawie, antycypując głębsze penetracje tej sfery na Elektrenice. Natomiast żeńska nawijka (gościnnie niejaka Oliwka) "Zgadnij Kim Jestem" ze spontaniczną parafrazą starszego o rok przeboju Norbiego "Kobiety Są Gorące" hipnotyzuje zapętlonym, suchym, rozmywającym się w funkcji ambientu easy-funkowym jamem. Ocenę obniżają jedynie pozowane "amerykanizmy" w postaci głupawych przerywników, funky-rockowy przeciętniak "Głupi Traf" (pasujący raczej dla cover bandu Red Hotów) oraz parę wypełniaczy w drugiej części. Ale ogólnie ten breakthrough zasługuje na status enjoyable pół-klasyka.

Era Renifera [1999; 1.6]
Zakręcona była bestsellerem i zgarnęła aż trzy "Fryderyki", więc warto było iść za ciosem, ale niestety follow-up rozczarowywał. Wprawdzie wykonawczyni otwarcie zapowiadała chęć rozpoczęcia nowego etapu twórczego, lecz mówiąc wprost, Era Renifera jawi się porażką na każdym froncie i jest najsłabszą propozycją w katalogu Jusis. Wiodący singiel "W Głowie Woda" to trywialny bit reggae i najprostsza sekwencja akordów jaka umie przyjść do głowy. Lepiej wygląda już następny desygnowany do promocji numer, "Miej Oczy Otwarte" – trip-hopowa, wieczorna nucanka; wciąż, w porównaniu do takowych z Zakręconej – wtórna i nudna. Potem jest tylko gorzej. Brak autorefleksji, że cover "Byłaś Serca Biciem" Zauchy był najsłabszym ogniwem debiutu, zaowocował katastrofalnymi przeróbkami "Konstytucji" Janerki i jamajskiego evergreena "Dreadlock Holiday". Wreszcie udział uznanych gości – V.O.L.T., Glennskiiego i grupy Snuz – wypada blado i wręcz niepotrzebnie. Najlepsze momenty są bezbarwne i w rywalizacji z poprzednikiem przegrywają w kategorii gibkości i naturalności. Ciężko stwierdzić czy to absencja Yara, czy inne okoliczności, a może wypadek przy pracy. Lepsze czasy miały nadejść niebawem.

Elektrenika [2001; 6.9]
Dwa lata odstępu przyniosły rewelację. Elektrenika dokumentuje dwie istotne przemiany oblicza artystki. Na płaszczyźnie muzycznej uwydatnia ekscytującą ewolucję od "ciepłych" barw czarnego/kolorowego acid-jazz-hopu w stronę "chłodnego" białasowskiego dance'u i house'u. Obserwowanie chwili, w której wykonawca ostatecznie odnajduje stworzoną dla siebie niszę stylistyczną i rozkwita w jej środowisku pełnią talentu to wspaniałe uczucie. I ta decyzja była absolutnym strzałem w dziesiątkę – numerów jest mniej, ale każdy odgrywa konkretną rolę, praktycznie żadna minuta się nie marnuje. Natomiast na płaszczyźnie tekstowej zdarzyła się rzecz dziwna, z którą nadal nie umiem się do końca rozprawić. Oto ledwo zarysowane wcześniej skłonności do penetrowania podświadomości i majaczenia w kontekście lirycznym doprowadziło do najciekawszych przejawów tej tendencji jakie wykryłem w polskiej muzyce pop. Zdarzyło mi się zadrwić z jej zdolności na tym polu, ale tutaj Renata tak nam się zaJungowała, że paradoksalnie (o ironio!) wyzyskała przypuszczalnie maksymalny potencjał z napięcia podkład/tekst w ramach piosenki i sprawiła, iż beztroski na pozór różowy dysk jest de facto koncept-albumem na motywach terapeutycznych. I to jest zawarte w materiale źródłowym (dźwięki/słowa), do cholery.

Już "Czuję, Że Czuję Się Dobrze" sygnalizuje kurs na wkraczający wtedy w finalną fazę rozwoju nurt "french touch" ze swoimi automatycznymi loopami kiczowatych, 80sowych, dyskotekowych plazm keyboardów. Za pomocą zwiewnego, lekko melancholijnego, uroczego parkietowego zwierzenia "Nic O Mnie Nie Wiecie" (patent na zasadzie "śpiewaj jak ciężkie jest życie gwiazdy, a będziesz postrzegany jako celebrity") Reni nie tylko wskrzesza hedonistyczne umcy umcy starego Moloko oraz koresponduje chronologicznie z "Love At First Sight" Kylie, ale i wyprzedza zjawisko Milky (bas kończący skradli potem Włosi w "Anytime"!), operując z powodzeniem w zbliżonych rejonach. (Zamykający tracklistę "Renix" songu też jedzie.) Duma rozpiera, jeszcze Polska nie zginęła. Sensacyjną hybrydę osiąga "Dla Ciebie Wyjdę Z Siebie", rodzaj podsumowania dotychczasowych doświadczeń Reni i równoczesne skonfrontowanie ich ze świeżo obraną formułą. W swojej esencji jest to najlepszy numer jakiego brakowało na Zakręconej, ale aranżacja obezwładnia perfekcyjną Prince'ową dekonstrukcją, tylko odrobinę odstającą od Maxa Tundry! I porywa balans między tymi "utrudnieniami" w narracji mikro, a ogólnie stonowanym, przyjaznym, popołudniowym klimacikiem, idealnym do zdań typu "Dla ciebie zrobię wszystko / Przejmę nawet twe nazwisko / Choć muszę przyznać że swoje bardzo lubię / Przecież nic nie mówię?". Bossostwo tego!

Jeśli cytat wam się podobał, to mam dobre wieści. Bossostwo dopiero zaczyna się w tych wspomnianych wyżej, "psychologicznych" utworach. Halucynogenny blask impresji "Pozwól, Że Zabiorę Cię Do Domu" roztapia szeptane erotyczne wyznania ("Ukoję / Przytulę / Obejmę najczulej / Będę szeptać do ucha / Jeśli tylko mnie posłuchasz, oh") w obłokach elektrycznego pianina, zapętlonych skreczach gitarki Grymuzy i jednej z najbardziej wzbogacających partii basu jakie Pilichowski wykonał w karierze. Trza myśleć, a nie łoić i delikatność "Pozwól" miecie silniej niż by się na papierze mogło kalkulować. "Śniło Mi Się" kontynuuje wątek w szybszym tempie, pod frapującą frazę saksofonu Piotrowskiego, potwierdzając zamiłowanie Reni do przestawnego szyku w funkcji dramaturgicznej ("O innej marzysz, o innej śnisz / A ty! / O innej marzysz o innej śnisz!"). Onomatopeiczne wstawki Dudziak są wręcz przyćmione szaleńczymi skokami wokalu w refrenie "Jutro Odpowiem". Przewidywanie, intuicja i przeznaczenie dominują w treści "A Nie Mówiłam" i przygotowują na wstrząsające zwieńczenie.

Istotnie, rekapitulacją wszelkich psychoanalitycznych eksploracji na albumie jest jego centerpiece (spot the title!) "Jakby Przez Sen". To jeden z najbardziej chorych, mrocznych i niesamowitych w przekazie singli jakie kiedykolwiek puszczano w polskich mainstreamowych mediach, choć należy się mu uważnie przyjrzeć, by dojść do tego wniosku. Zamglone pejzaże w intro reasumują powielany tu wielokrotnie symbol przestrzeni urojonej i skrytej. Wewnątrz niej pada deklaracja "Nigdy ciebie nie zapomnę", ale później wkracza rasowy trans a la Alan Braxe i nagle problem się komplikuje. Jest do przyjęcia, że narratorka musiała odejść od wzywanego telepatycznie ex-kochanka – ludzie się schodzą, ludzie się rozchodzą, normalka. Lecz konwulsje wzbudza coś takiego: "Choć dzisiaj w innych zasypiam ramionach / We śnie ciągle cię wołam". Ujmując językiem przedszkolnym: chętnie bym się dowiedział co o tym sądzi właściciel tychże ramion! A jednocześnie zdrada jest obufrontowa, wobec myśli "Sam wiesz jak wiele mnie nauczyłeś / Dzięki tobie jeszcze jestem, jeszcze żyję".

Anarchistyczny hymn popierający niewierność i uczuciowy liberalizm. Freudowskie prawie studium niemoralnych łóżkowych fantazji. "It seems so wrong, but it feels so right". Dramatyczne przypomnienie, że najszczerzej tęsknimy za tym, czego nie mamy. I to rozdarcie, to zmaganie, są zawarte w warstwie dźwiękowej (oddechy, piski w miksie). Czterosekundowa pauza na 4:25 obrazuje nawet desperacką próbę przerwania tego zwodzącego strumienia świadomości. Ale żądze są silniejsze od rozumu. Taką moc potrafi mieć piosenka pop, jeśli precyzyjnie rozplanowana. Tajemnica tkwi w metodzie opóźnionego zapłonu, "the softest bullet ever shot". Kiedy dowolny sex kitten z MTV oznajmia wulgarnie że ma na ciebie ochotę, uderzenie jest mocne, ale jego siła znika już po minucie. Kiedy Reni Jusis śpiewa "Jakby Przez Sen", nie ma żadnego uderzenia, ale szokujący message rezonuje coraz intensywniej z każdym następnym przesłuchaniem. I gdzieś na marginesie tych rozważań nachodzi prosta konstatacja: od Dziewczyny Szamana nie było u nas popowego albumu o ambicjach zbliżonych do Elektreniki. Nikt i tak tych elementów nie zauważył, ale rok temu też nikt nie zauważał na co stać prezydenta Iranu, także o niczym to nie świadczy.

Trans Misja [2003; 5.1]
Z trzech powodów następczyni Elektreniki, płyta Trans Misja – mimo że bezdyskusyjnie udana – odstaje od poprzedniczki. Raz, że w swoim parciu ku techno Reni posunęła się na tyle daleko, iż zmianie uległa struktura utworów. Miast ciągle żenić clubbing z konwencją zwrotka/refren, Jusis nurkuje w repetycję i po drodze wypadają jej z kieszeni konkret czy wyrazistość, a zwłaszcza lotne hooki. Dwa, że wizja zakrojonej z rozmachem na długość godziny płyta o monotonnej ekspresji razi unfocused i nieco nuży. Tytuł sugeruje wczucie się w rozleglejszą połać bitu, ale wiele kawałków przydałoby się okroić i przysłużyłoby się to odbiorowi Trans Misji (przykładowo zbędna introdukcja do "Wynurzam Się" – płyta mogłaby startować od czwartej minuty). I po trzecie – trzy numery po angielsku, mało wnoszące, a więcej zabierające (należało rozdzielić powstałą równolegle anglojęzyczną wersję płyty od wersji polskiej). Wśród nich anty-prym wiedzie trawestacja "Rapper's Delight" w "Let's Play Ping-Pong". "Aserejé" to to nie jest.

Naturalnie, znajdziemy tu wiele świetnych fragmentów. Single tradycyjnie zaliczają się do highlightów. Wciągający "Kiedyś Cię Znajdę" rozgrywa te same wątki co "Jakby Przez Sen", tylko że z drugiej strony lustra, opowiadając o ciągłym poszukiwaniu księcia z bajki (kulturowy topos). "Ostatni Raz (Nim Zniknę)" jest wyblakłą wersja nostalgicznych pieśni z Elektreniki i to i tak wystarcza na podium albumu. "Kto Pokocha?" i "Jeśli Zostaniesz..." (masakra, mój faworyt tu!) sięgają poprzeczki ustawionej dwa lata wcześniej, brnąc dalej w metafizyczne kobiece lęki, pragnienia, intrygi tudzież miłosnej predestynacji. Ostatecznie, Trans Misja to płyta hit-or-miss, ponieważ koncepcja kosmicznej elektronicznej podróży w przestworzach nie została do końca udźwignięta, aczkolwiek są to świadome kroki i warto przetestować je na własnej percepcji. Nie jej najgorsza, ale i nie jej najlepsza. Parzyste są gorsze, co daje obiecujący prognostyk przed Magnesem.

Na koniec o DVD z klipami i drobny epilog. Tak się składa akurat, że poza debatą jest, że teledyski Reni należą do najlepszych rodzimych, co zresztą potwierdzały liczne nagrody i wyróżnienia, ale niezależnie od tych nagród i niezależnie kto te teledyski kręcił, to po prostu obfitują one w spektakularne pomysły, są naszpikowane edycyjnymi trickami, budzą respekt malarskimi odcieniami barw, a na porządku dziennym są też zabiegi ingerujące w przebieg samej ścieżki ilustrowanej piosenki, co przynosi sporo ciekawego. A zatem, jeśli ktoś jest wyjątkowo uwrażliwiony na sztukę wideoklipu i w ocenie uwzględnia ich wartość, to niech śmiało doda do noty z nagłówka co najmniej jeden duży punkt. A co do jakości muzyki? All'n'all, wydaje mi się, że przekrojowo największe osiągnięcie Jusis stanowi upgrade'owanie do aktualnych realiów brzmieniowych i estetycznych ikony jazz-popowej wokalistki typu Ewa Bem – zawsze aktualnie do trendów, zawsze z mocarnym singlem w chartsach na poparcie argumentów – i stąd nie wahałbym się jej nazwać – ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi konotacjami terminu – królową polskiego popu ostatnich dziesięciu lat. A że malkontenci czepną się bankietów, pozerki i ogólnie Warszafki? Cóż, gdyby więcej równie utalentowanych, pracowitych i legitymujących się tak solidnym dorobkiem osób konstytuowało Warszafkę, to ja wtedy nie mam nic do Warszafki, y'know.

Borys Dejnarowicz    
22 czerwca 2006
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)