RECENZJE

Real Estate
Atlas
2014, Domino
Real Estate to jedna z nielicznych młodych ekip, która autentycznie może podobać się szalikowcom starego indie. To nie jest kwestia przejęcia konwencji, ale powinowactwa krwi tłoczonej w brzmienie i melodie zespołu z New Jersey. Jeszcze w 1999 r. nie dotarlibyśmy pewnie do takiej płyty jak Real Estate czy Days, chyba że ktoś by ją wygrzebał i do nas przemycił, albo mieszkalibyśmy w tym samym mieście i spotykalibyśmy Martina Courtneya i Matta Mondanile na tych samych melanżach. Zespół, jaki założyli z Alexem Bleekerem i niebębniącym już Etiennem Pierrem Duguayem został bowiem skrojony na miarę perypetii lokalnych. Żaden wielki deal, bez szans na 10.0 w skali Porcys. Hobby players z dzielni. Dzisiaj lokalne jest glokalne, więc stają się twoimi kolesiami.
W okresie deficytu na luźne, nieprzesterowe, gitarowe granie co chwilę zwracam się w stronę Matta Mondanile i – czy to Ducktails, czy Real Estate – kupuję ten model konserwatywny. Jaką ewolucję przeszedł ten drugi projekt od debiutanckiego Real Estate? Poza drobnymi przesunięciami personalnymi (w składzie od samego początku są Courtney, Mondanile i Bleeker), oraz zoptymalizowaniem produkcji brzmienia – ledwo zauważalną. Po nieco bardziej szkicowym, jamującym debiucie przyszła produkcja Kevina McMahona o bardziej piosenkowej strukturze i takimi highlightami jak "Out Of Tune", "Easy", "It’s Real" czy "Wonder Years". Najnowszy album, Atlas, nie wydaje się w pierwszym kontakcie równie wyrazisty. Po drugim i trzecim też. Jest to jednak idealnie skrojone 7.0. a właśnie takie albumy najczęściej się ripituje.
Pilotujący "Talking Backwards" jest tu odpowiednikiem Daysowego "It’s Real", mój ulubiony w zestawie "Crime" robi za bardziej zwarty kompozycyjnie "Out Of Tune". Pewnym novum jest "How Might I Live" zaśpiewane w całości przez Bleekra, kojarzące się z Callahanowym alt-country. Podobnie folkowa nuta pobrzmiewa w kolejnych dwóch, zamkających album numerach. "Horizon" to zwiewna pioseneczka, która jeszcze fajniej zabrzmiałaby na banjo, natomiast w "Navigator" świetnie robi refren ze snującym się w tle delayem. Najważniejsza jest tu jednak całość, która funkcjonuje jako półwitalna, oniryczna ścieżka dźwiękowa do kolejnego dnia w odliczaniu do weekendu. Nie rozrywa trzewi, nie wzrusza i obawiam się, że wielu pozostawia obojętnym. Ale czy nie takim właśnie tłem karmi się generacja wszelkiej maści prokrastynatorów, leniuchów, zwanych czasami pieszczotliwie slackerami i minimalistów?
Nie wiadomo jak zabrać się za konstruktywną obronę płyty, której ewidentnych atutów poza ogólnym spokojem w rozegraniu, luźnym podejściem, bzyczącymi gitarkami i marzycielskim timbre wokalisty nie widać. Chłopaki nagrali album w dziesięć dni, wyprowadzając się do chicagowskiego loftu, w którym zlokalizował swoje studio nagraniowe zespół Wilco. Czas spędzony wspólnie z producentem Tomem Schickiem miał być odcięciem się od nowojorskich imprezek, a pracą nad albumem – najbardziej kolektywną z dotychczasowych. Atlas sprzedaje właśnie taki uspokojony po szalonej adolescencji klimat. Kupuję ten klimat mentalnego dziadostwa, przy czym w pełni zrozumiem merytoryczne krytyki, jakie ktoś przeciwko tym prostym kompozycjom wytoczy. Ale czy wytoczy?