RECENZJE

Radiohead
My Iron Lung

1994, Parlophone 7.5

To najpierw miał być singiel. A raczej dwie wersje singla z piosenką "My Iron Lung", każda zawierająca inne b-strony. Ale potem ktoś połączył obie płytki w jedną większą. Tak powstał ponad dwudziestoośmiominutowy materiał, który należałoby chyba traktować jako minialbum. W efekcie całego przedsięwzięcia otrzymaliśmy całość, która zaskakuje dojrzałością. Porównując to, co panowie tu zaprezentowali do wydanego półtora roku wcześniej debiutu, łatwo zauważyć ogromny postęp artystyczny. Nazwałbym to "poszerzeniem świadomości własnego stylu". Wszystko brzmi tu pewniej i konkretniej, a rozwiązania sprawiają wrażenie bardziej przemyślanych. Grupa krok po kroku eliminowała te elementy swojej stylistyki, które można by uznać za wtórne, pozostawiając patenty własnego autorstwa. To właśnie w tym okresie rodził się styl Radiohead – oryginalny i jedyny w swoim rodzaju. Mimo, że większość z tych nagrań miało spełniać rolę wypełniaczy. Ale chciałbym, by wszyscy nagrywali takie wypełniacze.

Zaczyna się od kawałka tytułowego, który, myślę, można już dziś uznać za klasykę niezależnego grania. To pierwszy przejaw, że oto narodził się zespół ponadczasowy, co przetrwa wiele i jeszcze nie raz zaproponuje nam rzeczy genialne. I nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek pretendujący do miana "alternatywnego słuchacza" tego utworu nie znał. Następnie wybrzmiewa "The Trickster" – agresywny rytm i niepokojący motyw gitarowy nadają ton całości, ale oto w refrenie pojawia się nutka smutku, melancholii. Odtąd muzycy grupy będą prawdziwymi mistrzami w naturalnym łączeniu tych przeciwności, stanie się to wręcz ich znakiem firmowym. Potem jest jedyny wyraźnie odstający od reszty fragment, "Lewis (Mistreated)". Pomijając fakt dość ostrego brzmienia, przypomina on mniej udane chwile Pablo Honey. Ale i w tym nagraniu są elementy świadczące o coraz to większej pomysłowości grupy: choćby ta śliczna wstawka i cicha wokaliza Yorke'a około 1:50.

A wtedy czekają na nas trzy perełki, o jakich większość "niezależnych" mogła by tylko śnić. Przejmujący, wspaniale rozplanowany i zaaranżowany (partia organów w środku!) "Punchdrunk Lovesick Singalong", gdzie Thom oznajmia: "Piękna dziewczyna jest w stanie obrócić twe życie w pył". Fascynujący, głównie ze względu na awangardowe harmonie, jakie serwuje nam młodszy Greenwood, "Permanent Daylight", który dzięki swojej oryginalnej konstrukcji staje się zapowiedzią przyszłych, jeszcze ambitniejszych dokonań Radiohead. No i "Lozenge Of Love". Oniryczny, przejmująco zaśpiewany przez Thoma tylko z akompaniamentem dwóch gitar, delikatnie pobrzmiewających orientem. Na zakończenie zaś dostajemy skromną miniaturę na głos i gitarę "You Never Wash Up After Yourself", oraz tak samo zinstrumentowaną, piękną akustyczną wersję "Creep". Prawda, że sporo tego dobrego? Ledwie zestaw b-stron singla. Ale to Radiohead. Po prostu.

Borys Dejnarowicz    
25 lipca 2001
BIEŻĄCE
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)
Wywiad z Jasonem Pierce'em