RECENZJE

Puzzle Muteson
En Garde

2011, Bedroom Community 7.0

Zaledwie 29-letni Nico Muhly w tym roku, delikatnie mówiąc, dał do myślenia swoim Seeing Is Believing, a już niedługo będzie go można usłyszeć w Extremely Loud and Incredibly Close. Całkiem imponująco to wygląda, dobrze, mistrzu, że jesteś mało hardkorowy i nie kręcisz teledysków. Część jego nadpobuliwości twórczej obsługuje islandzki label Bedroom Community. Katalog wytwórni, nawet ze sztandarowymi Theory of Machines Bena Frosta czy Ekvilibrium Valgeira Sigurossona, bez chociażby Speaks Volume prezentowałby się znacznie słabiej. Równie ciekawie debiutuje w sumie wyjątkowy na tle reszty artystów Puzzle Muteson, pod którym to pseudonimem nagrywa Terry Magson.

Gdy Muhly wraz z Sigurossonem, notabene właścicielem Bedroom Community, zainteresowali się amatorskimi nagraniami Magsona, były one jedynie szkicowym folkiem, ujmującym, ale ciężko sobie wyobrazić ogrom pracy, jaki należało włożyć w jego uprzestrzennienie. Słychać zresztą echa tych demówek w mojej ulubionej "Medusie", w której delikatnie trącanie pierwszego motywu pokryte jest caretakerowym szmerem. Patetyczny refren, który na luzie mógł ugrząźć w ckliwym patosie, nagle wygrywa tegoroczną jesień. "Not a single thing could take this magical sight", prawda. Ujmuje rwany fingerpicking utworu tytułowego, ilustrowany w klipie błądzeniem stęsknionych palców po widmowej twarzy, kontrapunktowany niemal sitarowym plumkaniem w tle i gonitwą nerwowego, orkiestrowego pęknięcia. Brak tu właściwie słabych punktów, jest za to wszechobecny duch Nicka Drake'a i nieprzeładowanie efektami specjalnymi.

Współpraca Magsona z odpowiedzialnym za orkiestrację Muhlym w pewnym sensie przypomina duet Ris Paul Ric/ Hecker, jednak podczas gdy Hecker jako współautor Purple Blaze nie tylko w ambientowych przerywnikach tkał nerwicowe przestrzenie niezbędne dla uwypuklenia strukturalnego bogactwa tych kompozycji, zahaczających o bossanovę, ale o punkowej proweniencji, Muhly, którego nie można raczej posądzać o szkolniactwo i tendencje to odrabiania pobocznych fuch, chętnie sięgnął po swoje doświadczenia z muzyką filmową, krojąc szlachetnie smyczki w lśniący, flirtujący z popem z lat 60. diament. Inna sprawa, że siła nucanek Magsona tkwi w ich prostocie, zupełnie jakby pochodzący z wyspy, na której zachowały się liczne skamieniałości dinozaurów artysta poczuł się zobligowany do anachronicznej dystynkcji i szlachetnej, uproszczonej formy. To, co u Richardsa było bolesnym stłumieniem, na En Garde jest przesunięte w kierunku drake'owskiej sublimacji. Już zresztą na poziomie oprawy graficznej ma ta płyta wiele wspólnego ze sterylnością niedawno opuszczonego szpitala, niczym w Our Lady's Forerer Anny Konik.

Nie sądzę, żeby jakikolwiek zarzut, jaki można postawić tej płycie, został przeze mnie przeoczony w pierwszym odsłuchu. Na papierze niebezpiecznie blisko chłopaczynie do Damiena Rice'a, akordy z "Perspex Disguise" to wyświechtana sekwencja, mało tu tak naprawdę elementu zaskoczenia, świeżych, nieprzewidywalnych konceptów. Co więcej, w jednostkowości swojej miłosnej męki jest to płyta zupełnie nieistotna, marginalna. A jednak na tle innych, okazjonalnych współpracowników Bedroom Community, takich jak Bonnie Prince Billy czy Anthony Hegarty, płyta urzeka intymnością, nie robi z melancholii koturnowej operetki, nie irytuje intelektualnym tandeciarstwem. Głęboko raniąca jest tęsknota tego albumu, z drugiej strony jest coś kojącego w słodko-gorzkich aranżacjach. Łamiącym się, kruchym głosem opowiedział nam Pan zaledwie bardzo ładną historię, a mimo wszystko jest w tym, za przeproszeniem, magia.

Łukasz Łachecki    
15 września 2011
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)