RECENZJE

Prince
3121
2006, NPG
Na tym etapie – kariery wydawniczej obejmującej prawie trzydzieści lat i naszpikowanej osiągnięciami których wyliczenie zajęłoby kilkanaście takich recenzji – jedynym sensownym sposobem odnoszenia się do nowej płyty Prince'a jest porównanie jej z poprzednią. W tym kontekście 3121 prezentuje się wybornie. Musicology, choć była przyjemna i spełniła swoją rolę "comebacku" doskonale, pozostawiała pewien niedosyt w kwestii klarowności soundu i wyrazistości hooków. Brzmiała sucho, jakby nagrana w kameralnych warunkach, głównie akustycznych i nieco staroświeckich. A poszczególne melodyjki rozmywały się i powodowały lekką monotonię. Na 3121 notujemy powrót do skwierczących kibordów i futurystycznego vibe'u. Stylistycznie to klasyczny paradoks inspiracji zwrotnej – wysoce wpływowy artysta wychowuje całe pokolenia wiernych, zdolnych naśladowców, by w końcu samemu zainspirować się ich dokonaniami. Depeche Mode tak właśnie inkorporowali trip-hop i electro-pop późnych 90s na Ultra; Prince obczaił patenty połowy producentów digi-r&b na świecie i pokazał, że nadal potrafi się w nich odnaleźć. Dzięki temu płyta rozkwita kolorami i zagrywkami kompatybilnymi z aktualnymi trendami.
Co cieszy jeszcze bardziej, to liczba hiciorów jakie koleś machnął tym razem. Rozkołysany groove syntezatora "Lolity" sprawia frajdę sam w sobie, a w finale rozpala damsko-męskie call&response a la "Hey Ya!" lub "Senorita" (aczkolwiek takie rzeczy Prince robił z wyprzedzeniem o wiele lat, i może niech to będzie zagadką gdzie – edukuj się, młodzieży). Funkcję energetycznego szlagiera pełni "Fury" – i jest to riff tak nośny, że można mu wybaczyć oczywiste skojarzenie z "1999" albo "Uptown"; ponadto, co tam wyprawiają partie gitary na dalszym planie! Niepokojące drgawki "The Word", cyfrowe wyziewy "Love" czy mroczne, ucinane bity "Black Sweat", choć pozbawione polotu, są artysty trzema groszami w kwestii Neptunesowej anty-aranżacji. Nie marnują też miejsca ballady, firmowy znak Mistrza i papierek lakmusowy kondycji każdego songwritera. "Beautiful, Loved And Blessed" i "Te Amo Corazon" moimi faworytami w tej kategorii. A generalnie to respekt że gościu zbliżający się do pięćdziesiątki nagrywa krążek zwarty, konkretny kompozycyjnie i dźwiękowo odpowiadający fotografiom złota, pereł oraz eksluzywnych apartamentów z książeczki. To tyle różnic w zestawieniu z ostatnim razem, a reszta – typowy Prince, co oznacza inaczej: "zajebiste".