RECENZJE
Playboi Carti
Die Lit
2018, AWGE / Interscope
Może zacznę od wyznania, że jakoś specjalnie nie śledzę tematu Freshmanów – nie zagłębiam się szerzej w całą otoczkę, nie sprawdzam każdego nowego ziomeczka z osobna i zwyczajnie wolę poczekać na rozwój spraw i narodziny prawdziwego talentu. I właściwie nie mam wątpliwości, że Jordan Terrell Carter to człowiek, na którego czekałem, mój nowy kolega z trapowego świata, któremu jak na razie mogę zaufać bezgranicznie. Cała historia znajomości z Cartim zaczęła się u mnie oczywiście od wypuszczonego w zeszłym roku znakomitego mixtape'u – z miejsca pokochałem stylówkę gościa. Miękkie flow Playboia doskonale lepiło się do tego, co zachwycało najbardziej – oszałamiająco świeżych bitów. Patent na cały materiał nie wydawał się odkrywczy, bo przecież chodziło o mordercze zapętlanie jakiegoś skrawka, motywiku czy kilku starannie zespolonych ze sobą strzępków sampli. Ale właśnie na tym polegało zwycięstwo Playboia i przymocowanego doń producenta Pi'erre'a Bourne (który sklecił większość bitów na ulepiony pod kuratelą Rocky'ego Playboi Carti, w tym "Magnolię"), bo duet doskonale potrafił wybrać ten odpowiedni moment, który po zapętleniu stawał się czymś uzależniającym, a jednocześnie rozluźniającym. Krótko mówiąc: za przeszczepianie minimalizmu do świata trapu należą się wysokie noty.
"Playboi, Playboi, Playboi / wrr wrr". Nie trzeba było długo czekać na kolejny ruch Cartera – w sieci pojawiały się informacje o tym, że praca nad oficjalnym debiutem zmierza ku końcowi i tym razem nad niemal całością podkładów będzie czuwał obdarzony kapitalnym zmysłem Bourne. I z mojej perspektywy to wszystko nie mogło potoczyć się lepiej. Die Lit to w sporej większości mój "trap marzeń", a wydaje mi się też, że jest to trap robiony pod nasze porcyscore'owe skrzydło, jego definicja powołana do życia w praktyce. Nawet DS2 nie dało mi takiej satysfakcji ze słuchania. Mamy więc piekielnie zaraźliwe, "melodyjne" loopy o popowej sile rażenia, które zachwycają oryginalnością i niezauważalnie, natychmiastowo wchodzą w krwiobieg słuchacza. A do tego Playboi jest tu już integralną częścią backgroundu, więc jeśli wzięliście sobie do serca radę red. Wycisło z rapowego rekapu, która brzmiała: "polecam potraktować głos Cartera jako kolejny instrument", to wiecie, o co chodzi. A co z tekstami? No cóż – teksty są, mniej więcej wiadomo, o czym (jak to w SWAGERSKIM trapie), ale ich rola jest tu naprawdę drugorzędna – liczą się "kształty" słów, ich melodia i rządzące wszystkim, lekko zjarane flow.
Zauważcie też, że gdy wszystkie potężne rozmiarowo długograje z milionem tracków w trackliście gdzieś pod koniec albo w środku zwyczajnie kapitulowały, a wtedy do gry wchodziły wypełniacze i ZAPCHAJDZIURY. Tymczasem Die Lit swój "obiektywny" PIK osiąga na wysokości producenckiego majstersztyku "Fell In Luv" z chorymi vocal-samplami w na drugim planie miksu. W dalszym locie długograja spotkamy się jeszcze z płynącym na neonowym podkładzie, centralnie wychillowanym "Mileage" z follow-upem do Miley Cyrus, pochłaniającym bez reszty, bursztynowo-bąbelkowym "No Time" czy rozkosznie leciutkim "Choppa Won't Miss" z ukrywającym się w tym roku Thuggerem. Oczywiście powinienem zwrócić uwagę na to, jak potraktowano tu zamglony wokal i ogólnie przeprowadzić analizę gąszczu rapowych linijek, a we wcześniej wzmiankowanych trzeba by pochylić się nad subtelnością i barwą faktur, ale wtedy ta krótka w zamyśle recka urosłaby do sporych rozmiarów, a takich warunków szary zjadacz chleba nie zdołałby przyjąć.
Ale wróćmy jeszcze do pierwszej połowy albumu, a głównym wątkiem uczyńmy "gościnne występy" uzupełniające ad-liby gospodarza. Weźmy "Lean 4 Real", utkane z głosów zjawy (co w konsekwencji powoduje obłędne "zawieszenie" się w czasie, w którym mógłbym trwać godzinami; za bicik odpowiada IndigoChildRick) – tutaj w zupełnie nowych warunkach odnajduje się Skepta. W "Love Hurts" posępne rubieże bitu zostają malowane autotune'ową farbą Travisa Scotta. Oparty na cyfrowej mikromelodyjce "Right Now" to z kolei obszar częściowo zajęty przez zasiadającego za konsoletą Pi'erre'a Bourne, a w "Poke It Out" Nicki Minaj udowadnia, kto jest obecnie królową (t)rapu. Dyspozycja Cartiego w tym tracku też wyborna, a podkład znowu miazga, ale o tym już chyba nie trzeba pisać, prawda?
Dobrze wiecie, do czego zmierzam: na "dziś dzień" Die Lit to moja ulubiona rapowa płyta roku (tu od razu zaznaczę, żeby uniknąć nieścisłości: nie traktuję ye jako "albumu rapowego", więc nie ma szans na konfrontację, a Scorpiona jeszcze nie słyszałem). No i wielkim zaskoczeniem nie jest, że na mojej liście dekady Carter ma pewne miejsce. A czy mógłbym zarzucić coś temu, heh, debiutowi? Jeśli już, to jeszcze korzystniejszy rozkład proporcji: czyli aby ponad połowa tracków była miażdżąca, a pozostałe świetne. Choć nie będę płakał i narzekał, bo tej płytki słucha się z wypiekami na twarzy, a tymi szalonymi pętlami i miękkimi linijkami Playboia nie można się wprost nasycić. I tu wypada mi postawić kropkę i zachęcić Was do spędzenia godzinki w towarzystwie tego młodego człowieka.