RECENZJE

Plastic Constellations
Crusades
2006, Frenchkiss
Gdy niespełna dwa miesiące temu opisywałem w rubryce Playlist nowy singiel młodego składu z Minnesoty, wyborną emo-punkową "Sancho Panzę", nie przypuszczałem nawet, że tak szybko przyjdzie mi się mierzyć z recenzją trzeciego już (po Let's War z 2000 i Mazatlan z 2004) długogrającego krążka Plastic Constellations. A ciężki to orzech do zgryzienia, bo wspomniany kawałek do słabych nie należał – pisałem coś, że fajnie dojrzeli i o konsekwencji, z jaką goście uparcie robią swoje – więc oczekiwania względem kolejnego LP były naprawdę konkretne. Teraz wreszcie przychodzi czas, by skonfrontować je z finalnym materiałem; wynik może być nieco zaskakujący.
Wydawało mi się w grudniu, że prawdopodobnie największą zaletą nowego Plastic Constellations – a już na pewno ciekawym zjawiskiem samym w sobie – jest jego brzmienie: kolesie zredukowali liczbę słyszalnych wpływów do niezbędnego minimum, spajając je wszystkie swoim własnym, ulotnym pierwiastkiem klimatu. brzmiało to szalenie oryginalnie, a przy tym, paradoksalnie, mile znajomo. Teraz jednak jestem już mądry i wiem, że cały urok "Sancho Panzy" tkwił w samej tylko piosence; umiejętnym poskładaniu motywów przez songwritersko uzdolnionych Amerykanów. Na Crusades bowiem proces muzycznego dojrzewania składu tylko postępuje: sound jest tu jeszcze bardziej "rasowy" i doroślejszy; produkcyjnie niedopracowany nawet. Druga sprawa, że inspiracje zawężają się znacznie, idąc teraz w stronę pierwszej fali post-hardcore'owego emo (w guście Fugazi na Repeaterze, a już mniej takiego D-Planu choćby). Mimo to, całość nie jest już tak zachwycająca jak poprzedzający ją singiel: gdzie brzmienie niezmiernie ciekawe, tam zaczynają się problemy z jakością samego materiału.
I tu mamy w zasadzie kolejny paradoks, bo wyraźnie widoczne jest skupienie muzyków właśnie na songwritingu: motywów bez liku, a każdy stara się wepchać gdzie tylko może. Post-punkowy bass, rozlane elektryki niczym z How It Feels To Be Something On, a wszystko o bardzo Jawboxowej, niepokornej wrażliwości i niemal prog-punkowych zapędach. W przeciwieństwie do zeszłorocznego krążka We Vs The Shark, na którym z takiej właśnie lekko-progującej specyfiki uczyniono dźwiękową masakrę, tu treściwość jawi się jednak jako wada: na dłuższą metę szybkie sekwencje skondensowanych riffów mogą trochę męczyć, a wolniejsze partie skomplikowanych zagrywek przynudzać. Ale i tak jest nadzwyczaj pozytywnie, bo z epigońskich gówniarzy Plastic Constellations stali się zespołem świadomym swego potencjału; znaleźli własną formułę, teraz potrzebują już tylko natchnienia.