RECENZJE

Oranssi Pazuzu
Värähtelijä

2016, Svart 6.9

Nie chciałbym się rozwodzić nad tym, ile Oranssi Pazuzu znaczą dla ogólnoświatowej sceny post-metalu, bo w istocie ich wpływ na rozkład sił na mainstreamowej arenie w chwili obecnej oscyluje w granicach okrągłego zera. To wciąż outsiderzy omijający szerokim łukiem - oczywiście nie z własnej nieprzymuszonej woli - główny, niezbyt wartki nurt black metalu. Niewystarczająco chyży nie ze względu na wydawniczą posuchę, bo adeptów kucologii mamy aż nadto i tony nowych wydawnictw autorstwa entuzjastów pogańsko-nihilistyczno-satanistycznej ideologii bez problemu mogłyby zajmować uwagę naszych głośników dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu, ale z uwagi na schematyczność, odtwórczość i powszechny epigonizm tuzów. Za wyjątek uznać można udany powrót progowców z Cobalt, ale tak naprawdę poza tym krążkiem, to ze świecą szukać rewolucyjnych dzieł w portfolio największych graczy gatunku. Stąd niezbędnym jest by oczywiste skarby undergroundu należycie pielęgnować i notorycznie przywoływać ich nazwy w dotykającym tej materii dyskursie. Dlatego pozwolę sobie zaakcentować, że oprócz Pomarańczowego Demona konstytuującego styl konsekwentnie wypracowywany od początku bieżącej dekady, na scenie pojawiła się silnie matematyczna plecionka francuskich nieopierzonych agresorów Plebeian Grandstand, na których szczególnie warto zwrócić uwagę. Ale dziś słów kilka o fińskiej fantazji.

Värähtelijä to ukoronowanie wieloletniego żmudnego procesu poszukiwania własnej, unikatowej i uniwersalnej poetyki. Oranssi Pazuzu od przynajmniej dwóch płyt funkcjonowali w podziemiu jako ciekawe zjawisko uprawiające nordycką gitarową surowość na ciężkim sixtiesowym hippie-tripie zafundowanym przez psychoaktywny kwas drugiego sortu. Jakby zderzenie tych dwóch skrajnie różnych pod względem kulturowym światów było niedostatecznie absurdalne, to nadmienię, iż cały skład sprawozdania z odlotów zdawał najpewniej przy ścianach syntezatorów Floriana Fricke'a i kompozycjach Michaela Rothera. Za żywy dowód potwierdzający postawioną przeze mnie tezę (i nie tylko przeze mnie) niech posłuży pierwszy indeks omawianej płyty. "Saaturatio" z iście krautową dyscypliną i precyzją, poprzez mnożące się repetycje stopniowo buduje napięcie, by niespodziewanie w okolicach piątej minuty nagrania, kiedy wszyscy spodziewamy się jakiejś progresji harmonicznej, zaskoczyć psychodelicznymi klawiszowymi wygibasami à la kosmische musik gości, którzy wciąż śmigają w liczących zdrowo ponad dekadę znoszonych ramoneskach. Oczywiście wszystko suplementowane jest staromodnym black metalowym wrzaskiem Jun-Hisa. To dopiero krótki wstęp do dziwactw, których tutaj uświadczymy. Jakby ktoś jeszcze po pierwszym przesłuchaniu całości wątpił w rzeczoną transowoś i trippy charakter krążka, to odsyłam do następującego po festiwalowym otwarciu "Lahja". Tutaj dzieją się rzeczy niestworzone - osnowę utworu stanowi kiczowaty hard rockowy riff rodem z inwentarza największych dad rockowych kapel, którego dziwność podsyca jeszcze wyróżniająca się sekwencja na wibrafonie. W tle słychać rozmyty backgroundowy skowyt, a równomierne bicie w bębny przypomina plemienne melodie wygrywane na afrykańskich djembe w przededniu szczepowej wojny. Czystych bm-owych blastów tutaj jak na lekarstwo. Okej - znajdziemy ich trochę porozrzucanych w różnych fragmentach monumentalnego siedemnastominutowego gatunkowego crossoveru "Vasemman Käden Hierarkia", który wpleciony mniej więcej w połowę płyty zbiera porozrzucane w pierwszych czterech pozycjach na trackliście tropy i kompiluje z nich zdolny wyważyć wszystkie drzwi taran.

Dzisiejsi Oranssi Pazuzu to metal tak naprawdę tylko z nazwy. Żelazna konsekwencja z jaką prowadzą swoje kompozycje przypomina mi o istnieniu Aluk Todolo, którzy oplatając swój noise rock okultystyczną powłoką, także wierzą w nadprzyrodzoną siłę krautowej dyscypliny. Ale jeśli przyszła już pora na zdobywanie się na jakieś porównania z innymi koegzystującymi w tym uniwersum kapelami, to Värähtelijä dla post-metalu znaczy tyle, ile The Piper At The Gates Of Dawn dla całej późnej sceny Canterbury. Finowie nagrali rockowo-metalowy odpowiednik elementarnej dla psychodelicznego popu płyty, czyli NIE WYMYŚLILI żadnych prekursorskich rozwiązań na płaszczyźnie niezbędnych do funkcjonowania piosenki komponentów (ok, PF przyczynili się do skonstruowania terminu "space rock"; racja), ale w sposób niepodrabialny, na pierwszy rzut oka popieprzony, i z całą pewnością cholernie oryginalny, pozbierali do kupy wszystko to, co muzyka zdążyła już spłodzić. Oczywiście na poziomie "montażu" nie ma to żadnego podjazdu do majstersztyku Barreta i spółki, ale pewne punkty zbieżne w procesie twórczym da się wyróżnić. Do podobnych wniosków doszedł kilka lat temu Łukasz Dunaj przy okazji zestawiania wizji Enslaved z warsztatem Pazuzu z 2013. Nikt tu nie wynajduje koła na nowo, ale z całą pewnością wnosi psychodeliczny metal na zupełnie nowy level, jak debiutujący pod koniec lat sześćdziesiątych Floydzi odkrywali przed wszelką muzyką rozrywkową kompletnie nowy, kosmiczny wymiar.

Fińskim muzykom wielkiego sukcesu w mass mediach nie wróżę, bo żaden z tego fenomen na skalę Deafheaven. Prawdopodobnie ze względu na mniejszą tolerancję respondentów - w ich rozumieniu liczy się epickość nagrań amerykanów, a nie epopeja mglistych lasów północy. Oprócz tego przeglądając tegoroczny line-up Brutal Assault, doszedłem do wniosku, że jest to jakimś osobliwym fenomenem, że większość wciąż woli słuchać leciwych norweskich prymitywów pokroju Satyricon, kiedy tuż obok budowane są podwaliny zupełnie nowego, postępowego nurtu. Trudno. Obyśmy w pełni docenili to dzieło zawczasu.

Witold Tyczka    
11 kwietnia 2016
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)