RECENZJE

Ness Nite
Dream Girl
2018, POW
I do it for my mama's mama's mama
I do it for my daughter's daughter's daughter
Cytat z "Watercolor Roses" jest jak dla mnie lejtmotywem, na którym opiera się koncept Dream Girl. Nie wiem, czy laurka w tej postaci złożona została tylko mamie mamy mamy czy też córce córki córki, ale pewnym jest, że ten album to feministyczny hołd 22-letniej Amerykanki, wdzięcznej za to, że może mówić co chce i decydować o swoim życiu i ciele, jak miliony innych kobiet na świecie ("na świecie i w Polsce" chciałoby się powiedzieć). Dostrzegając przełomowy moment współczesności, tj. jakże ważki moment w historii emancypacji kobiet, wydaje zbiór katartycznych opowieści przefiltrowanych przez pryzmat własnych pragnień, rozczarowań, zwątpienia, ale przede wszystkim wiary w samą siebie, w nieuniknioność właściwego wyboru, a co za tym idzie – spełnienia tytułowego marzenia. Stąd "dream girl", postać stojąca w jawnej opozycji do instagramowych "dream girls" – obiektów obślinionych westchnień milionów, dla których Marta Linkiewicz jest najbardziej dojebanym przykładem.
Twórczość Ness niełatwo jest zaszufladkować, niemniej pewną proweniencję gatunkową niewątpliwie zdradza: można by ją określić jako połączenie soft r&b i microhouse’u w śpiewano-rapowanym entourage'u. Sama artystka określa swój muzyczny styl jako "braless", co prócz dosłownego znaczenia chęci wyzbycia się niepotrzebnych i krępujących swobodę artefaktów współczesnej kultury, stanowi afirmację wolności we wszelkich jej wcieleniach, emancypację wszystkiego, co jest źródłem opresji i nie pozwala być sobą.
Urodzona w Chicago, jakiś czas bawiła w Minneapolis (gdzie wydała swoje pierwsze wydawnictwo – godną uwagi EP-kę, Nite Time), a od niedawna jest rezydentką Nowego Jorku. Ciągle poszukująca swojego miejsca, z godnym pochwały uporem zmierza ku upragnionym światom, porzucając dotychczasowe miejsca i ukochane osoby. Wyrazem jej przeżyć, a zarazem środkiem terapeutycznym są oczywiście piosenki. W "Runnin’", który leci na bicie łudząco przypominającym zwolnione "Rewind" Keleli, mamy właśnie do czynienia z lekko gorzkim rozrachunkiem przeszłości i poczuciem straty, ale również – jak to często u niej bywa – z optymistyczną konstatacją prawidłowo obranego celu. Z kolei czarujący swoją nostalgią sennych synthów "Tonight" to introspektywne rozliczanie się z własną osobowością, świadectwo zagubienia i niepokoju. Paradoksalnie, "zdołowana" nawijka Ness wsparta na przysadzistym basie, tworzy tu bodaj najbardziej klubowy numer całego albumu. W podobnym, nieco minorowym tonie jawi się piękna miniaturka "Been Awhile".
Asocjacje z twórczością Keleli, FKA Twigs czy SZA oczywiście są widoczne, ale podobnie jak wymienione panie, mimo wspólnego mianownika r&b, Nite przedstawia własny pomysł na muzyczną reprezentację swojej muzycznej wrażliwości. Z jednej strony – subtelna i introwertyczna aura, jaka otacza "Party", utwór o zupełnie nie-partyjnym humorze, z drugiej – bezpretensjonalna emanacja osobowości w "Magic Bitch", będącej wyrazem nieugiętej pewności siebie, przeciwstawiającej się odwiecznej męskiej chęci dominacji (co szczególnie wkurwia Ness i co podkreśla w wywiadach).
Dodam, bo fakt to istotny, że za produkcję odpowiedzialny jest Alex Tumay, który obsługiwał liczbę klientów (nie byle jakich zresztą) od Sasa do lasa (sami wiecie, sami znacie: Young Thugi, Travisy Scotty i inne Drejki), to możemy mieć pewność, że pod względem technicznym nie ma prawa do niczego się przyczepić, ale sprawdźcie sami, gdybyście jeszcze mieli co do tego jakieś wątpliwości.