RECENZJE

N.E.R.D.
No_One Ever Really Dies

2017, Columbia 5.8

Podoba mi się w orce tworzenia powiązań, sieci inspiracji i bezpośrednich porównań robienie z nowej płyty N.E.R.D współczesnego DEVO, ucieleśniającego w swoich groteskowych zabawach pokręconego muzycznego ducha pierwszej dekady XXI wieku, dokonując tego w formie niezobowiązującej gatunkowej mieszanki-ściągawki złożonej z tego, co ostatkiem nieprzerwanie dominowało na salonach. Interesująca zabawa formą, która pomimo niedostępności i bycia niemal sekciarską zajawką, wciąż zaskakuję ilością płynących zachwytów z każdej możliwej strony. Ale w końcu to Pharrell, a Pharrell to człowiek, któremu cały showbiznes – cały świat odbiorców i twórców singlowych radio-przebojów – jest w stanie bezrefleksyjnie zjadać z ręki nawet najtoporniejsze kasztany, podkreślając zawczasu, że ich stosunek do wartościowych utworów jest śmiesznie szczątkowy*. Połączmy to z historyczną wartością zespołu. Zmieszajmy to z bardzo nośną łatką długo oczekiwanego reunionu... Hype to hype, hype, hype never changes.

O korzystną recepcję dokonanego po siedmiu latach powrotu można było być stuprocentowo pewnym, a całe zjawisko spotęgowane zostało monstrualnym stężeniem wielkich nazwisk wprost, swoją rangą, mogących kręcić kolejne "We Are The World". Jest Rihanna, Future, Mia, Kendrick, Sheeran, Andre 3000, Guci Mane – podwójnym skromnym słowem: logistyczny szacun. Zaś w większej ilości słów, w płynących zewsząd głosach zachwytu, rzucę tezę, że środowisku wywaliło z hukiem większość bezpieczników, gubiąc po drodze coś co można byłoby w prosty sposób nazwać bardziej krytycznym podejściem – radykalnym ucięciem gwiazdorskiego kontekstu.

A co po tym odcięciu pozostaje? Hooki, Hoooki, HOOOOKI! Posiłkując się internetowym dyskursem, setkami średnio trafnych komentarzy, gdzieś o tym wyczytałem, z odsłuchem było już niestety zdecydowanie gorzej. Oprócz dzikiej, niestandardowej eklektyczności, silnego stania naprzeciw spójności materiału, ogólnego bardzo odważnego zachowania jak na czołowy mainstream (to oczywiście na plus), jedyną rzeczą bardziej zapamiętywalną z inicjalnego obcowania z nowym albumem – czymś, czemu udało się głębiej gwałtem weżreć w psychikę stała się kuriozalna ilość rzucanych na wszystkie strony heyów, skutecznie oddzielających każdy następujący po sobie takt, a każdy kolejny odsłuch pozostawiał z coraz większą serią cisnących się na usta pytań. Czy singlowy "Lemon" to bangier z prawdziwego zdarzenia? Hey! Jaki sens, oprócz przywoływania funkujących, gitarowych korzeni grupy, ma wstawienie obok hardych trapowych inspiracji, analogowej piosenki w duchu The Strookes. Hey! Czy kawałek z Futurem "1000" , "Voila" czy też "Rollinem 7's" to coś, czego można słuchać bez bólu? Hey, Hey! (te cykliczne wykrzykniki nie tylko tutaj pobrzmiewają natrętną czkawką). Jest jeszcze Kendrick w dziwny sposób postawiony obok typowych, wyciągniętych z wind i supermarketów muzycznych zagrywek. Mieszczański Lounge centrów handlowych, Złotych Tarasów i ekskluzywnych jubilerów połączony z ulicznym czarnoskórym sumieniem – piątka za koncept. Na plus wchodzi nawet sensowny i lekko progresywny "Lighting Fire Magic Prayer", "poważny" "Kites" czy też "ESP", ale on tylko w momencie, w którym zaskakująco wchodzi w bardziej nacechowane znerwicowaniem i mroczną psychodelią momenty, odrzucając początkowe trawestowanie Pogromców Duchów czyniące z tego kawałka festiwal ambiwalentnych uczuć. O kończącym płytę jamajskim odwołaniu sobie pomilczę, bo konstytucyjnie mam do tego prawo, z którego pragnąłbym, wysoki sądzie, skorzystać.

Może w tym wszystkim jeszcze czymś dobrym jawi się "Secret Life Of Tiger". W końcu mając do czynienia z czymś zdecydowanie bardziej piosenkowym, orbitującym wyjąHey!tkowo blisko imprezowego anturażu Pharrella, można stwierdzić, że słuchacz znajduje się w miarę przyjemnym miejscu – w bardziej klasycznym easy-listeningu – jednak ze stojącą na przeszkodzie problematyczną przesadną surowością i dziwacznością, podczas gdy sam szkielet utworu prosi się o bardziej zagęszczone warstwy. I właśnie te wyszczególnione tutaj zarzuty można podciągnąć pod całą resztę, która na tym tle staje się jeszcze wyraźniej przekombinowana.

Ale, w szerszym ujęciu, trochę zrzucając z tego deprecjonującego dokonania Pharrella tonu (ograniczając się tylko do tego krążka oczywiście), jako całość, nie można mu zarzucić, że dostarczył coś nudnego. Trzeba nagradzać dobrym słowem, to że wyróżnia się to wszystko wysoce indywidualnym stylem, lekką kontrowersją, niekonwencjonalnym podejściem, i tym jak Pharrell skromnymi akcentami tkwiącymi gdzieś na trzecim planie potrafi skutecznie odwracać te wszystkie utarte schematy tworząc coś tak bardzo oryginalnego. No_One Ever Really Dies miejscami autentycznie może zachwycać, jednak w większości przypadków te utwory same w sobie, przez swą skrajną elektryczną oziębłość i nagromadzenie nietypowych rozwiązań, stają się zwyczajnie dla słuchacza męczącymi i nieczytelnymi w swoim wyrazie. I z tego powodu mogę w pełni zrozumieć powody ciepłego odbioru, jaki spotkał tę płytę, jednak wciąż, stojąc twardo w opozycji jej ogólnego przesadnego rozdmuchania.

*Chociaż za osobiste straty psychiczne jakie dokonało "Happy", mam cichą nadzieje, że w końcu przykują go do Hollywood Hills, gdzie Miley Cyrus co wieczór będzie wyżerała mu wątrobę. Czy faktycznie "Happy" jest tak radosnym utworem? Oprócz beznamiętnego głosu Pharrella, rozłóżcie sobie na czynniki pierwsze drugi plan w refrenie i spróbujcie odtworzyć sobie, jak bardzo melancholijny i depresyjny jest to kawałek. Chcecie autentycznej radości? Poznajcie Happy, z nieco bardziej adekwatnym emocjonalnym muzycznym bagażem.

Michał Kołaczyk    
26 grudnia 2017
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)