RECENZJE
Morrissey
Years Of Refusal
2009, Lost Highway
Wow, cóż więcej mogę powiedzieć, wow. To jest płyta, o której się
myśli, do której się wraca. I jeśli nawet nie jest to najlepsza z płyt w
historii (nawet tego wykonawcy) to i tak pozostaje ona zdumiewającym
świadectwem artystycznego rozwoju, niegasnącego talentu, pomysłowości
i godnych pochwały ambicji.
A cóż takiego niezwykłego Morrissey zaprezentował na Years Of
Refusal? Przykładami można sypać jak z rękawa: otwierający album
"Something Is Squeezing My Skull" galopuje na motorycznym krautowym
bicie i GIGANTYCZNEJ progresji akordowej, by wybuchnąć wielokolorowym
refrenem, wielkości stadionu Wembley. A to dopiero początek albumu.
Nie zdążycie złapać oddechu, zanim "Mama Lay Softly on the Riverbed"
zmiażdży was swoją ścianą dźwięku, na którą wspinają się Phil Spector
i Kevin Shields, poganiani batem przez Richarda X. Potem wkracza
"Black Cloud", mroczny lament przetykany gniewem i hardcore'owymi
wybuchami w mostku. Pierwszy singiel – "I'm Throwing My Arms Around
Paris" porusza jeszcze bardziej - to transmisja prosto z serca
artysty, która brzmi jak zapomniany hit ze złotej ery Motown nagrany
na nowo w konwencji bedroom-popu. Kiedy Stephen Patrick śpiewa "I'm
throwing my arms around all of paris because only stone and steel
accept my love" gwiazdy same spadają z nieba. To, że Years Of
Refusal jest w stanie nie schodzić poniżej tego poziomu w czasie
trwania następnych ośmiu utworów jest niebywałym osiągnięciem. I
mówimy tu o kolesiu kończącym trzecią dekadę swojej kariery. "It's Not
Your Birthday Anymore" i "That's How People Grow Up" atakują dojrzałym
gniewem - to post-punkowe brylanty o hookach, które nie opuszczają
głowy, pierwszy to Wire z 154 uaktualnione przez Timbalanda z
czasów świetności a drugi chyba ukradziono z sesji do Emergency &
I. W tym barwnym miksie nie zabrakło też miejsca dla genialnego
Can-owatego "When Last I Spoke to Carol" czy delikatnego
psychodelicznego reggae "I'm OK by Myself" zamykającego album
psychodeliczną plamą syntezatora, która sama w sobie jest
wystarczającym powodem dla kupienia płyty.
Oczywiście, nic z powyższych nie jest prawdą. To jest płyta Morrisseya,
do diabła. Brzmi jak wszystko co Morrissey w tej dekadzie nagrał i
jeśli ktoś się spodziewał czegokolwiek innego to musi mieć poważne
problemy z życiem w dzisiejszych trudnych czasach z powodu swojej
naiwności. Eks-frontman The Smiths już zawsze chyba będzie serwował
"nowoczesnego rocka" wyprodukowanego do połysku i praktycznie
pozbawionego subtelności. Teksty też, jak to u niego ostatnimi laty
bywa – "coś mię głowę ściska", "radzę se sam", "nie nadaję się dla
nikogo i to wiem". A przy okazji to wyszła mu całkiem przyzwoita
płyta.