RECENZJE

Morrissey
Ringleader Of The Tormentors

2006, Attack 3.7

Zaczyna się całkiem do rzeczy, "I Will See You In Far Off Places" rzuca kary na stół. Nowy Mozzer to przede wszystkim pewna ręka Viscontiego i orkiestrowe aranżacje Morricone, szczególnie wyraziste na tle produkcyjnej przeciętności You Are The Quarry (z resztą sama okładzina albumu, wraz z tytułem, to antynawiązania do poprzednika). Druga pozycja, mimo osobliwie beznadziejnego tekstu ("There are explosive kegs / Between my legs", "Now I'm spreading your legs / With mine in-between" – o ile się orientuje seksualne napięcie w lirykach Morrisseya to temat na oddzielny wpis w encyklopedii PWN, a tu proszę taki bezpośredni strzał) sunie sobie po mięciutkim dywanie położonym przez mistrza filmowych soundtracków. W singlowym "You Have Killed Me" dla odmiany wszystkie trybiki się zazębiają i wskazóweczki ustawiają się w doskonale znanym fanom układzie, zgodnie obwieszczając, iż oto nadeszła pora na hiciora. To jedyny kawałek z tej płyty, który wsadził bym na składankę The Best Of That Old Fag Morrissey i to raczej w geście kronikarskiej poprawności, a nie estetycznego upojenia. Dalej "The Yongest…" brzmiący jak tribut Morrisseya dla Morrisseya i nagle… album znika z radarów. "Halo, tu brzoza !! Tu brzoza !! Źle cię słyszę!". Normalnie nie ma, jakby wpadł w jakiś pieprzony trójkąt bermudzki kiepskich tekstów, bezbarwnych kompozycji i namiętnego czerpania z mozzowszczyzny. To dobry moment, żeby miłośnicy dzisiejszego antybohatera, jeśli jeszcze jacyś z nami są, dyskretnie opuścili sale, obawiam się, że dalej może się zrobić paskudnie.

Już przy pierwszym przesłuchaniu, takim unfocused i w ogóle unprofessional, "uderzyła" mnie bezbarwność tego krążka, a mówiąc ściślej to "uderzyło" mnie dopiero piknięcie discmana oznajmiające jego koniec – na jedno wychodzi. No ale dobra może byłem zmęczony, może starczyło oparów skupienia tylko na pierwszą część, "a może tak, a może nie, a kto to wie?". Nope, melodyjna trucizna począwszy od wspomnianego miejsca z kawałku na kawałek zatraca się w zwyczajowym Morrisseyowym Morrissejowieniu. Fala kulminacyjna lania wielkiej wody (dosłownie – odgłosy deszczu, te sprawy) przychodzi podczas ponad siedmiominutowego "Life Is A Pigsty", który w zamyśle miał chyba odwoływać się do moich emocji, co z resztą mu się udaje, bo zwyczajnie mnie denerwuje. Zbliżając się ku końcowi Mozz czerpie garść za garścią z piachu muzycznych smętów i usypuje na sobie kurhan, grzebiąc się za życia w przeciętniactwie.

Przy całych moich szczerych chęciach (oj, no chyba w nie nie wątpicie?), nawet wnikliwe przestudiowanie tekstów, czyli zwyczajowa defibrylacja płyt z półeczki "songwriterzy i takie tam", doesn't do the trick. Gorzej, "To Me You Are A Work Of Art" czy "At Last I Am Born" świadczą o postępującej demencji Stevena Patricka – no zdziadział nam facio normalnie! Nie no, jeśli o coś szczególnie można mieć żal, to właśnie o te nieszczęsne teksty, bo muzycznie Morrissey od dawna wykręca te same numery, ale jak lirycznie nie może się dodzwonić, to niestety mamy poważny problem na łączach. Tak, nie jestem fanem Mozzlera, Mozzera, Mozza, Mazziego czy jak tam sobie chcecie go nazywać, tacy też się niestety zdarzają i musicie wiedzieć, że nowa płyta robi jeszcze mniej, niż zwykle aby, ich z tego "grzesznego" stanu wyrwać.

Paweł Nowotarski    
15 sierpnia 2006
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)