RECENZJE

Mirah
C'mon Miracle

2004, K 6.5

Jędrzej Yom Tov Zeitlyn. Gdybym urodził się bratem Mirah, tak właśnie bym się nazywał (zakładając, że Yom Tov nie są kolejnymi imionami mojej niedoszłej siostry). Ta dziwaczna sygnatura zdaje się coś odnośnie Mirah podpowiadać. A poczekajcie aż wydukam z siebie kolejne imię. Phil. Elvrum. No i jesteśmy w domu – Mirah jest jedną z osób, którą (s)twórca The Microphones zapraszał do partycypacji w swoich dziełach. Postać tego, jak wiele to o niej mówi. Dla ludzi świadomych tego faktu charakter osobliwości autorki C'Mon Miracle jest klarowna. Pytań w zasadzie pozostało mało, głównie: czy na czwartym właściwym solowym dokonaniu (dwa miesiące wcześniej wydała wszak To All We Stretch The Open Arm, kolekcję starych protest-songów, od Brechta po Dylana, sygnowaną razem z Black Cat Orchestra) Mirah celuje w tradycyjnych formach piosenkarki-songwriterki, czy też oddała się w całości wyjętym poza nawias czegokolwiek wpływom kolegi?

Odpowiedź spróbowano postawić po środku, bo zwrotkowo-refrenowy kształt piosenek współgra z pojawiającymi się gdzieniegdzie przemeblowaniami w jego obrębie. Nie są to żadne Reformacje ani Wiosny Ludów, a zmiany, z którymi dziś jesteśmy już obyci. Kontynuując metaforę mieszkaniową nie śpimy zatem w piwnicy i nie jemy w łazience. Więcej innego jest za to w bogactwie instrumentarium. Składają się nań specyficzny rodzaj harfy, specyficzny rodzaj werbla (zgadnijcie, kto na nim gra), ksylofon, rogi, o oczywistościach w rodzaju wiolonczeli nie wspominając. Oprócz tych pośrednich wpływów Phila pojawiają się i bezpośrednie, wyjmowane najczęściej z Mount Eerie (produkuje je, a jakże, sam autor tegoż). Niestety prezentowane (nie "serwowane", nie "wypluwane", a "prezentowane") smaczki zbytnio ukryto, zmuszając wiele definiowalnych i niedefiniowalnych (tych szkoda przede wszystkim) dźwięków do ledwie przemykania przed uchem spragnionym właśnie takich przecież wrażeń.

Dlatego mimo prób emancypacji, Mirah znajduje się bliżej nurtów tradycyjnych. Ale umówmy się: formalnie. Bo otoczka, z którą ona przyszła na świat, nie należy do powtarzalnych. Pod tym względem pobita na głowę jest dysponująca o wiele większymi możliwościami kompozycyjnymi Kristin Hersh, o zagubionej we własnym wyuzdaniu Liz Phair nie wspominając. Łatwo nasuwającym się dopełnieniem krystalicznie czystego timbre wokalistki i równie poruszającego sposobu posługiwania się nim są teksty. Na wstępie może trochę autoportretu. "And I hope you find the magic on the floor / That I left behind and then forgot to close the door". Czyli magia ucieka drzwiami. "If heaven is the future, why do you refuse to go there now". To "The Light", gdzie wspomagana Godspeedowymi pociągnięciami akordem Mirah odważnie poświadcza na czym świat stoi. "It's just such a sorry waste to take the easy way out of the pain". W i a d o m o.

Pojawiają się tu również i zdania modyfikujące postrzeganie artystki tylko na podstawie niemal jedwabnej estetyki, której ścieżką kroczy: "You always seemed to lose the spark when I was only half undressed". Mimo to esencją ślicznie oprawionej (no tak, K Records) C'mon Miracle pozostają wersy wymienione przeze mnie w pierwszej kolejności. (Gorący dowód: przed chwilą do pokoju wypełnionego recenzowanym właśnie albumem wszedł mój brat. Nim po piętnastu sekundach znalazł książkę, której szukał, poprosił o kopię "tego pięknego czegoś".) Powoduje to, że gdyby oceniać krążki tylko na podstawie osnowy, nie poszukując w nich motywów świetnych i prześwietnych, nowa propozycja panny Yom Tov Zeitlyn wstąpiłaby niechybnie do grona najlepszych tego roku. A tak, zwyczajnie nigdy o tej płycie nie zapomnę.

Jędrzej Michalak    
28 września 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)