RECENZJE

M.E.S.H.
Hesaitix

2017, PAN 7.1

Nie można powiedzieć o Jamesie Whipple, żeby jakoś szczególnie gorliwie tropił ducha czasów. Sedatywną, nasyconą endorfinami barwną cyfrową magmę – PC Music, ostatni Oval – wiecznie balansującą na skraju "major malfunction", przeholowania z intensywnością transmisji, nie pomieszczenia się w mózgu Amerykanin omija tak, jak się omija kilometrowy korek w ogóle nie wsiadając do auta. M.E.S.H. nie czuje też potrzeby introspektywnych podróży w głąb muzycznej tkanki, szukania tam uniwersalnej gramatyki oraz możliwości zaszczepienia w niej czegoś osobistego, przewrotnie wręcz ludzkiego – Arca/Björk – jako przetrwalnika. Holly Herndon, która w wyjątkowy sposób spoiła te odnogi w 2015 klarując na Platform swój muzyczny manifest jak na razie nie doczekała się równie doniosłej odpowiedzi ("Be the first of your friends to like Greek yogurt this summer" niczym rzucona rękawica).

Poszukiwacze tacy jak M.E.S.H. wolą skupić się na radykalnym eksperymentowaniu z elektronicznymi stylistykami w swoich dźwiękowych laboratoriach, albo z różnym rezultatem chwytać się każdej z nich po trochu, starając się skonstruować odrębny dźwiękowy świat z dostępnych elementów, niepochłonięty przy tym niczym poza samym sobą i niepodejmujący karkołomnych prób uchwycenia zeitgeistu. Właśnie tutaj plasuje się Hesaitix – album żonglujący tropami IDM'owymi w służbie futuryzmu Autechre 2.0 i wyciągający element dance z muzyki klubowej w celu drastycznych formalnych przekształceń, często po to, by móc na nowo uczynić je tanecznymi. Czyli na papierze nic nowego, ale M.E.S.H.owi sztuka ta wychodzi wyjątkowo dobrze.

W katalogu labelu PAN ciężko o rzecz, która nie zjednywałaby sobie słuchacza. Na swoim drugim długogrającym albumie wydanym pod egidą berlińskiej oficyny, Whipple konstruuje bity-przestrzenie, które niczym ruchome inscenizacje posiadające trójwymiarową dynamikę, stawiają nas w roli naocznych świadków, by w chwili koncentracji przeistoczyć się w namacalne, intensywnie taneczne zażeracze. Obserwujemy nie tylko ciągnące się po horyzont industrialne, mroczne pejzaże egzystujące w stanie wiecznego zagrożenia poprzez przewalającą się nad nimi basową nawałnicę, jak w "2 Loop Trip" czy "Privileged Lord", ale też próby stworzenia maszyno-organicznych ekosystemów wplatających odgłosy zwierząt, jak w openerze czy dzikim, technoidalnym "Coercer", co nadaje albumowi rysy soundtracku i wskazuje, że na tej planecie istnieje życie.

Kompletny świat Hesaitix uformowany z krzepnącego chaosu, który wypełniał Piteous Gate jest bardziej czytelny, da się po nim przemieszczać, do czego prowokują ambientalne kompozycje "Blurred Cicada" I i II, a tym bardziej tańczyć. Zgrzytliwy "Mimic", wściekle bębniący "Search. Reveal", wspomniany plemienny "Coercer" oraz połamany "Diana Triplex" odsyłają do klubowych korzeni Jamesa, ale mimo pełnienia funkcji zajadłej parkietówy nie niwelują poczucia imersji. To ciągle to samo otoczenie, zmienia się jedynie sposób prowadzenia narracji. I chociaż po tak zarysowanym otwarciu można było oczekiwać więcej stonowanych, odległych i rozbudzających wyobraźnię numerów, które na drugim albumie wreszcie w pełni ukazują talent Jamesa w kreowaniu angażujących abstrakcyjnych treści (jak w momencie przełamania się "Mimic"), to płyta poszatkowana w ten sposób zyskuje na żywotności. Mimo wszystko nie sposób nie skapitulować przed rozmachem tych czterech tanecznych tracków i ich rozmieszczoną na planach sprężystą strukturą. M.E.S.H. skorzystał z całej palety środków, by nagrać oddychający, gargantuiczny twór, który w zasadzie można rozpatrywać trochę jak miejsce.

Krzysztof Pytel    
25 grudnia 2017
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)