RECENZJE

Menomena
I Am The Fun Blame Monster

2003, Muuuhahaha! 7.8

Rozmowa "na podpisy" na gg. Jak byście zakwalifikowali to zjawisko komunikacyjne? Uczyłem się sporo o komunikacji i zapewniam was, że plasuje się ono hen daleko od tych najprostszych, źródłowych form. Co technologia wyrabia z ludźmi: odkontekstowanie i odizolowanie takiej wymiany informacyjnej jest ledwo ogarnialne. Sięgnijmy pamięcią do średniowiecznych praktyk epistolograficznych. Intymna przestrzeń wypowiedzi, jej monologiczne zorientowanie, rozciągłość czasowa dyskursu. Krótko mówiąc: pisane słowa docierały do odbiorcy w kształcie zorganizowanego jednostronnego wylewu po wielu tygodniach. Now enter gg. Zmieniasz podpis na "Wypierdalać, beje!". Twój kumpel znajdujący się teraz na drugiej półkuli ustawia status: "Sam jesteś bejem, beju!". Grupa pododawanych buraków widzi to i bulwersuje się własnymi sygnaturami. I wszystko w ciągu kilku sekund. To nowa jakość poniekąd! Pojebaństwo.

W tym świetle przyjrzyjmy się przykładowi z naszej działki. W momencie wynalezienia fonografu chodziło tylko o rejestrację rozmów telefonicznych. Dziś trio Menomena z Portland w stanie Oregon dysponuje zaprogramowanym przez lidera software'em umożliwiającym dokonywanie dowolnych przekształceń na każdym nagranym fragmenciku, z improwizacjami włącznie. (I znów, pomyślcie... huh.) To pozwala szybciej przyswajać na bieżąco rozwijane kompozycje, kontrolować każdą dodaną "z głupia frant" sekwencję i wszelkie modyfikacje. Praktyczne, co. Z reguły podobne wynalazki ledwie trącą "brzmieniem" i generalnie artystyczną pustką, czego akurat lubić się nie da. Ale Menomena jest o piosenkach. A techniczny upgrade przyczynia się jedynie do wzrostu warsztatowej potencji grupy.

I Am The Fun Blame Monster to być może jedna z najbardziej kreatywnych i oryginalnych płyt jakich zaznały moje uszęta w tym roku. Pierwsze skojarzenie wędruje w stronę Fire Show: kolesie również z ucinków i urywków sklejają twory o przebiegach normalnych piosenek. Ale właśnie dzięki tej dekonstrukcji te "piosenki" jawią się jako coś absolutnie nieprzewidywalnego i trudno porównać taki styl narracyjny do czegoś innego. Naturalnie w Menomenie jest znacznie więcej ciepła i porządku, a mniej paranoi i wariactw niż w Fire Show, ale sądzę że zestawienie tych dwóch nazw na jakiejś płaszczyźnie na dobry początek ujdzie. Dalsze komparacje zależą tylko od naszej wyobraźni, lecz ostrzegam że będzie ciężko. Ja dysponuję relatywnie bogatym zasobem odniesień i z trudem przychodzi mi umiejscowienie tego, co przy odrobinie zuchwałego eksperymentu zrobili goście z Menomeny.

"Cough Coughing" rozpoczyna od basowej zagrywki przypominającej rozebrane z mocy i przyśpieszone w odmiennym metrum otwarcie riffu "The National Anthem". Trzy równoczesne głosy symulują kolejne układy "głosów". Traktując przebieg utworu jak puzzle, kolesie wycofują bas i rozcinają zapętloną perkusję, by na pierwszym planie umiejscowić impresjonistyczną partię pianina. Ale tylko na chwilę. Zabiegi edycyjne dezorientują słuchacza do punktu rozbicia ukierunkowanej absorbcji. Nadwyżką jest ta zaczepna, chwytliwa kręcioła. Dokładnie jak Solex dwa lata temu, Menomena posługuje się wykoncypowaną, intelektualną wizją rytmu: ich rytm to niedopowiedziany, umowny zarys, wynikający ze współrelacji złączonych poluzowanym węzłem paneli. Można to zobrazować rzutem trójwymiarowej figury w przestrzeni, gdzie linią kreskowaną oznacza się boki pozostające w domyśle. Ale rysunek jest czytelny i łatwo go przerysować do drugiego zeszytu. (Czytaj: zanucić / wystukać.) Udowadnia to zakłócony intensywny bit rozstrzelonym frapującym wzorem. Kombinacja imponującej brawurowej przygody montażowej z klarowną przyswajalnością = super.

A teraz zapiski z mojego pierwotnego, przeważnie kartkowego draftu odnośnie pozostałych tracków. Sądzę, że w tak luźnej, poszatkowanej wersji lepiej przybliżą one tę muzykę, niż okrągłe, wypolerowane zdanka.

● "The Late Great Libido"
a) nośna, głęboko zapadająca melodia wokalu
b) interakcja pianina ze skomplikowanymi patternami drumów
c) nowofalowy udział saksofonu
d) zaśpiew "Or so it seems": wrażenie złudy
e) kolażowość przejawia się w kolorystyce: jest miejsce dla ostrych wtrętów wiosła i dźwięcznych przejazdów pianina
f) Blur z 13?

● "E. Is Stable"
a) wstęp: genialny z tą samotnie jęczącą gitarką
b) odmierzone, kalkulacyjnie usytuowane sklejki dwóch gitar i basu zazębiają się w organicznie obejmowalną tkankę i znów dostarczają percepcyjnej uczty

● "Twenty Cell Revolt"
a) lejtmotyw albumu: loopy bębnów
b) nieprzewidywalny, ostro dystynktywny rozwój muzycznej fabuły
c) saksofon znów, utrzymany w ryzach, tradycyjnie

● "Strongest Man In The World"
a) Mariusz Pudzianowski aka Pyton aka Dominator?
b) minimalistyczne frazowanie keyboardu i zawzięte, momentalnie kontrolowane beaty w swej funkcji odnoszą się do instrumentalnego hip-hopu DJ Shadow
c) harmonia nie śpi, sprytnie uzupełniając bieżące braki natychmiastowym skalowaniem
d) Zagroba podpowiada mi na gg że Mansun z Six; może tu, czy ja wiem?

● "Oahu"
a) o oo oaaaa wiecie że drażniący, letargiczny, rozmyty dialog między okresową gitarą oraz (naturalnie) pętlą suchych bębnów i zaspanym wokalem udrażniają drogę dla proroczych kwint fortepianu?
b) struktura raz jeszcze rozrasta się chwilowo w fazach
c) to tutaj jest konkretna melodia nawet z Six (dokładnie z "Cancer"); ten to ma słuch skubany

● "Trigga Hiccups"
a) post-punkowy przester basu lokuje się gdzieś między frustracją LSF a schorzeniem Fire Show
b) cięte kaskady gitar zsypują się lawiną jak nowy nurt post-post-core'u na czele z Chinese Stars
c) dzwonki, ambientowe plamki i brzdęki klawiszy budują owalną kopułę soundu

● "Rose"
a) klaustrofobia Fire Show ujawnia się w całej okazałości
b) "My bed is always empty": dramatyczną spowiedź, Talk Talk w dobie avant-popu

● "The Monkey's Back"
a) znudzony, wyczerpany bit, jak Beta Band inaugurujący swoją próbę o świcie
b) zwolnienie toku, neuroza, znów freakują jak Fire Show
c) ukryty kawałek: statyczna impresja, jak Mark Hollis po obaleniu paru win

Na koniec chciałem trochę posnobować i wspomnieć słówko o fizycznym egzemplarzu tego wydawnictwa, który zdarzyło mi się posiadać. Cacko trafia automatycznie do folderu czołowych edytorskich odjazdów ostatnich lat. Złożone z pliku kilkudziesięciu (ponad stu?) spiętych karteczek teoretycznie podpada pod "wydanie książkowe" tudzież "grubą książeczkę". Tymczasem ich zawartość to wielokrotnie powielany, nieznacznie zmieniany obrazek przedstawiający małe zdjęcia z Brentem Knopfem wyżywającym się na perkusji, siedzącym na obracanym fotelu etc. Na dole widnieje zawsze jeden podpis. Przeglądanie kolejnych stron przypomina zabawę w "znajdź różnice". Wpierw podpis głosi "I Am The Fun Blame Monster", by stopniowo miksować literki. Kończy się na "The First Menomena Album". Tym anagramem panowie Knopf, Seim i Harris zaszydzili ostatecznie. Dajcie mi ich na gg.

Borys Dejnarowicz    
27 grudnia 2003
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)