RECENZJE

Massive Attack
Heligoland
2010, Virgin
Podobno Mateuszowi Jędrasowi nie chciało się posłuchać tej płyty na
potrzeby recenzji. Żadne zaskoczenie – trudno wymagać, żeby muzyczny
snob był w stanie wykrzesać z siebie jakiekolwiek zainteresowanie
płytą Massive Attack w 2010 roku. Spójrzmy prawdzie w oczy: tylko
superbohaterowie w świecie muzyki popularnej są w stanie nagrywać
istotne albumy w dwadzieścia lat od debiutu. The Rolling Stones nie
byli tego w stanie zrobić, jakie są szanse dla innych? Są przypadki w
rodzaju Scotta Walkera, który wychodzi na powierzchnię z nowym albumem
raz na piętnaście lat, żeby krytycy mogli się do niego pomodlić i
który z powodzeniem może tak ciągnąć do setki. Starszawi Dinosaur Jr.
niedawno też powrócili w świetnym stylu. Tak jak mówiłem,
superbohaterowie. Przeważnie jednak czas źle się obchodzi z
wykonawcami, bądź co bądź, młodzieżowymi. Fakt, że ostatni regularny
album Massive Attack był wyblakłymi zwłokami klasycznego
Mezzanine nie może sprzyjać ekscytacji przed odsłuchem
Heligoland. Czekanie na nowe Massive Attack wywołuje reakcje
podobną do czekania nowe U2.
Jedynym sposobem na odzyskanie szacunku poważnych słuchaczy byłoby
oczywiście nagranie jednak dobrej płyty. No i co jak co, ale to, wedle
wszelkich oczekiwań, się Massive Attack nie udało. Jestem w stanie
naliczyć mniej więcej dwa ciekawe momenty na Heligoland.
Pierwszy przychodzi w okolicach 4:20 "Pray For Rain", kiedy po nudnej
głównej części kawałka pojawia się marzycielska melodia wokalna
Tunde(go?) Adebimpe z TV On The Radio. Drugi to chwila kiedy "Flat Of
The Blade" zaczyna wreszcie nabierać sensu w połowie i przeobraża się
w eteryczną medytację z okolic Talk Talk i Davida Sylviana.
Podkreślam: to są momenty w piosenkach, których w całości nie
nazwałbym dobrymi przy jak najlepszych chęciach. Na tym albumie nie ma
dobrych piosenek. Są wątłe melodie, bardzo mizerne bity, nawet nie
pytajcie o rap Daddy'ego G. Oprócz zaśpiewanego przez Martine Topley-Bird "Psyche" nie ma może kawałków pozbawionych czegoś do odratowania,
ale to co da się znaleźć w żaden sposób nie wynagradza trudu
poszukiwań prowadzonych pośród przeterminowanego downtempo i słabego
programowania. Z prób odzyskania mrocznego blasku starych utworów
najbardziej zapadło mi w pamięć to, że "Girl I Love You", obowiązkowa
chwila dla Horace'a Andy'ego, grozi przekształceniem się w temat z
"Mission Impossible" w każdej chwili a "Atlas Air" zaczyna się od bitu
z "Billie Jean" – to nie może dobrze świadczyć o kondycji Del Najy i
Marshalla jako autorów.
Koniec końców Heligoland to mniej więcej właśnie taki album
jakiego można się było spodziewać. Stare patenty rzadko flirtujące z
czymkolwiek co pojawiło się na świecie od czasu wydania poprzedniej
płyty Massive. Gwiazdy lat 90. (Topley-Bird dostaje dwa kawałki,
Damon Albarn jedną bladą balladę, Hope Sandoval jedną piosenkę, która
nie wiem jak idzie) śpiewające trudne do zapamiętania chill-outowe
popłuczyny. Płyta dla ludzi, którzy słuchają pięciu płyt rocznie. Może
wykręcą w wieku emerytalnym jakiś Time Out Of Mind, ale nie
nastawiałbym się. Zapomnijmy już o Heligoland, Jędras miał
trochę racji.