RECENZJE

MaRina
Hard Beat

2011, Fonografika 5.6

Hard Beat jest polskim Femme Fatale i nie mam co do tego wątpliwości. Zarówno w warstwie producenckiej (adaptowanie dubstepowych basów do popu, głośny, dyskotekowy, mocno skompresowany mix, próby koncentracji na hookach), jak i samego konceptu. Marina ucieka od swojej wytwórni i menadżerki, żeby nagrywać... rasowy, komercyjny pop. Choć w wywiadach opowiada, że to dla niej ważny materiał, na którym wyraża siebie, znacznie mocniej na pierwszy plan przebija się jej zadowolenie ze światowego, nieobciachowego brzmienia materiału. Neo-eurodance wchodzi do Polski tylnymi drzwiami – choć już od dawna dominuje w mediach, pierwsza polska płyta odwołująca się do Keshy, Spears i Lady Gagi jest paradoksalnie wydawnictwem niezależnym. Ten paradoks jest może i zabawny, ale też bardzo pozytywny. Myślę, że ten materiał jak najbardziej wyraża Marinę, bo pewnie podobnej muzyki słucha, a do electro-house'u, r&b i dubstepu tańczy w klubach. Mamy 22-latkę, która faktycznie nagrywa dla osób w swoim wieku (w tym dla siebie) i niewiele młodszych, spędzających weekendy na imprezach, a także uczniaków, którzy potajemnie się na nie wymykają albo jeszcze wciąż o tym marzą.

No i jest Rafał Malicki, najbardziej zasłużony dla tej płyty. Kiedy nie wymyślał eklektycznych beatów dla Dziun, zajął się dużo młodszą, początkującą wciąż wokalistką. Nie postawił się w pozycji doświadczonego mentora, który nakieruje młodą głupią na właściwą drogę, ale jako zdeklarowany fan popu, skorzystał z okazji by spróbować swoich sił jako producent mainstreamowy. Sprawa była prosta – najnowsze trendy, światowe brzmienie, aktualność. Z drugiej strony jeszcze nie do końca ukształtowana gwiazdka, pragnąca mocno zabłysnąć. Wszystko wskazuje na to, że zawiązał się układ-marzenie.

Czy więc plan został wykonany w 100%? Jasne, choć oczywiście, my tu chcemy prawdziwych przodowników pracy i może nawet Marina takim jest i spowoduje podwyższenie norm, ale to nie jest bomba rozwalająca polską scenę pop, nawet jeśli dopracowanie całości jako produktu jest być może w Polsce niespotykane. Skrojony pod sukces komercyjny materiał jest mimo wszystko nieco za grzeczny. Wydawałoby się, że eklektyzm raczej takiemu ugłaskaniu nie sprzyja, ale jest wręcz odwrotnie, czyli niby każdy znajdzie coś dla siebie – zakochane nastolatki, geje zaglądający do hipsterskich klubów, miłośnicy czarnych imprez, czy za sprawą utworu Izy Lach niezal-popowa publika – ale z drugiej strony takie rozdrobnienie nie pozwoliło na rozwinięcie żadnego z tych tematów. Kawałki stricte parkietowe, najbardziej zgodne z wizerunkowym aspektem płyty, wypadają faktycznie najfajniej, za to większość pozostałych skoków w bok prezentuje się raczej tak sobie.

Za zasługami Malickiego mocno przemawia fakt, że dwa najgorsze tutaj utwory nie zostały skomponowane przez niego. "Jack" to wręcz niesłuchalna, lekko żenująca pseudo-barowa ballada, której kompozycyjna mierność uwypukla beztreściowy tekst. W innym słabym utworze, "Rainbow After Rain", teen-pop spod znaku Avril Lavigne zostaje obdarty z jakiegokolwiek charakterystycznego dla kanadyjki rysu. Trzecim utworem pozbawionym wpływów Rafała jest "One By One". Utwór Izy Lach stanowi jednak jeden z najwybitniejszych momentów albumu, zachwyca w nim budowanie harmonii i inteligentne prowadzenie narracji. Szkoda tylko, że ten kawałek nijak nie pasuje na koniec płyty (wprowadza wręcz wrażenie chaotycznego ułożenia tracklisty), ani nawet niespecjalnie w ogóle odnajduje się w jej klimacie.

Zamiast jednak wytykać kolejnym utworom braki, skupmy się na pozytywach. Trzy utwory mogłyby zgarnąć siódemkowe oceny w dziale playlist. Najlepszy z nich – "Hellfire" – podnosi eskowy electro-pop do rangi producenckiej sztuki. Z jednej strony intro i zwrotki przywołują skojarzenia z mrocznym lekko french-touchowym popem w stylu "Nigdy Ciebie Nie Zapomnę" Reni Jusis, z drugiej strony refren przebija produkcje Calvina Harrisa o kilka poziomów – choćby taki smaczek jak bas, który równo kontrapunktuje linię wokalu w pierwszej połowie drugiego i każdego następnego wersu, ale już w drugiej połowie tych wersów z wokalem się rozjeżdża i podbija tylko trance'owe synthy. Wiercący mostek brzmi za to jak Benny Benassi, lecz nie żenuje jak jego utwory, a w tym otoczeniu wypada ciekawiej niż identyczne zagrywki u Gagi.

Katy Perry i Rebecca Black znowu razem w "Heartbeat" i to nie jest właściwie żaden przytyk z mojej strony. Pojawia się teen-popowy topos nieodwzajemnionej miłości, ale też jak u Black – życia na przedmieściach. Od Rebeki zaczerpnięto też lekko melorecytowaną zwrotkę i wakacyjny refren o nawet odrobinę podobnej melodii, choć oczywiście znacznie mniej irytującej. Katy Perry od czasu ostatniej płyty stała się twarzą takich letnich eurodance'owych przebojów, które "HeartBeat" przypomina. Za to żadna z nich nie dodała do tego handclapsów, więc tym razem plus dla Mariny. Daje on temu utworowi naturalny luz, którego nie mają kawałki Perry.

"Tik Tok" i "Love Is My Drug" Keshy brzmią za to po całości w "Saturday Night", ale Marina ma fajniejszy głos od swojej amerykańskiej konkurentki, a jej utwory nie są ubrane w taki bas. Najbardziej udane i ciekawie zaaranżowane utwory z powodzeniem też maskują niedostatki tekstowe płyty. Choć teksty tutaj, podobnie jak na Femme Fatale stanowią tylko pretekst do wyśpiewania paru melodii, ich kliszowość razi znacznie bardziej ("Bring it to the top / Give me what you've got"...), gdy kompozycje i aranżacje są zbyt proste i oczywiste jak w "Electric Bass". Gdy piosenki trochę bardziej zajmują mnie swoimi aranżacjami i melodią, moja uwaga zostaje sprawnie rozproszona i przestają mi przeszkadzać mankamenty sfery tekstowej.

Daleko temu albumowi do perfekcji, ale mimo to większość utworów na szczęście trzyma dość wysoki poziom i pewnie ma szanse podbić serca nie tylko nastolatków. Konsekwencja w stworzeniu świadomego, dopracowanego produktu niestety momentami przybiła przebojowość – mimo wszystko uważam, że singiel "Glam Pop" jest na razie najbardziej chwytliwym utworem w jej karierze, jakiekolwiek zdanie o nim nie miałaby sama Marina. Określone ramy prawdopodobnie lekko ograniczały także samego Rafała Malickiego, który pokazał jeszcze więcej talentu na albumie Dziun, co nie znaczy, że już na albumie Mariny nie konkuruje z najlepszymi popowym producentami świata. Choć płyta Łuczenko udowadnia niby, że lepiej aranżuje mu się electro-pop niż r&b, co podejrzewałem przyglądając się kolejnym płytom Mosqitoo, jego produkcje na albumie Dziun każą mi zweryfikować ten pogląd. O tym pewnie jednak napisze już niedługo ktoś inny, tymczasem Marina może spokojnie ogłaszać się nową królową polskiej komerchy – pierwszy raz od dawna byłby to tytuł prawdziwie zasłużony.

Kamil Babacz    
15 listopada 2011
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)