RECENZJE

Magnetic Fields
Distortion
2008, Nonesuch
"Merritt boss" – ileż to razy nie słyszeliśmy tej śmiałej reklamacji
czytając spocone recki pochwalne na cześć Jensa Lekmana autorstwa
rodzimych, wielomedialnych dinozaurów gramatyki. Srens Srekman.
Skandalem jest, że jeden z dwóch (obok Bejara) najprężniej
spektrujących połacie kresomózgowia na kartkach i klawiaturach
songwriterów jest *porównywany do* [niezwrotnie – przyp. np.] jakiegoś
szeregowego geja ze Szwecji. I nieprawdą jest, że tylko bez 69 Love
Songs nie może obejść się żadne łóżko. Cała dyskografia, 90s,
halo. W każdym razie, na nie gorszym od i, a poddanym
Psychocandy-owej maceracji Distortion ("no synths" znów
czytamy) po raz kolejny dzieją się rzeczy nieporównywalne z żadnym
przeglądaniem fot licealistek na MySpace (Facebooku) (co, dla dobra
samego 6.9, jest ostatnim przywołaniem sklasyfikowanego niżu dziś).
Masz serce ze stopu chryzoberylu, kochanie.
Stephin od zawsze, mniej lub bardziej, rozkopywał melodramatyczną
piosenkę formatując swoje tracklisty; trochę niewysyłalnych listów,
trochę antyspołecznego hedonizmu. Dużo elo w każdym razie + noisepop.
Trochę po staremu: alko, księżyc, nieumarli, obskuranckie obrazki,
chłopcy i dupy. Znów zatem dużo pozornych niedoróbek songwriterskich,
ale niedoróbek tylko dlatego, że klasycyzuje się tu jak dawno nie;
roleplayingu – od ofiar karaibskiej nekromancji i europejsko
rozumianej amerykańskiej miłości, przez bipolaryzmy i dobrą zabawę, po
późno-Smithsowskie zabawy z jajem i kinem drogi. I bas / baryton. Phil
Spectoryzmy cośtam, a im dalej, tym nadziewamy się na ginsbergiańską
tęsknotę za dobrą dupą, rozumianą tu dwojako: jako dupa, i jako to, co
na talerzu. Dwie dekady już tak, a ze środkami też już było różnie, bo
synth-pop eksplorował niezręczne elektro ("Czy twój stary wie, że
ruchasz się z typami?"), skromną americanę, melanżowy jazz, o, a
jakże, dupach – jesteśmy tu w serwisie bardzo precyzyjni: dupach
młodych i starych zarazem, ale nigdy razem nie będących, albo czasem
może, w każdym razie, tego oczekujemy zazwyczaj – skrobiących w słabo
znanych wciąż dobrych nagraniach sprzed iluś tam, ubierających się
ślicznie, sprawiających wrażenie ubranych ślicznie – gdzieś tam jest
moja przyszła kochanka, ale ten zgryźliwy stary recytatyw nie pozwoli
jej się ze mną umówić. Mimo że właściwie jestem od niego starszy i
bardziej doświadczony. I mam nad-pytę oraz hi-tech najwyższy w
samochodzie. Wszyscy nieszczęśliwi, dlaczego nie zrobią sobie prawa
jazdy? Też kiedyś powinnam.
Magnetiksi (Fieldsi?) zrobili się niezręczni. "Mr. Mistletoe" jest
świąteczną, w każdym razie okolicznościową, balladą z "Didn't you
know? / There's no Christmas for me" wieńczącą. Robi się przykro i tak
naprawdę nie ma tu nic przykuwającego. A jakie słodkie. Następny w
przebiegu – "Please Stop Dancing" – jest już efektownym duetem Merritt
/ Simms z bitem za który fani post-punka, noise-popu, Ultravox i
wszystkiego innego co dla polskiego kontekstu jest jakoś znośne,
daliby się pokroić. POKRRRROIĆ. NOŻEM. I za refren "Too Drunk Too
Dream", który jest niewytłumaczalny jeśli nigdy nie byliście na
potańcówce. Mogliście też czytać partytury starsze niż wasze matki,
tam gdzie akurat wymachy rąk notowały crescenda. I zgrzyty. Który to
utwór jest zresztą singalongiem jeśli ktoś był na tyle bystry, żeby
pić do singalongów Gershwina. Z tym że tam nie było nisko w miksie,
rozstroju, usprawnień fakturowych w postaci wokalików poniżej sylaby w
tle, prosto od Hollies.
Zgrzyty, bo to tu najważniejsze, obok wokalnych dostarczeń Shirley
Simms, znanej stąd i zowąd. Która wymiata głównie dlatego, że skilli
nie ma żadnych, a i tak narracyjnie potrafi wszystko. Ten kawałek
wykonywany też akustycznie w rozmaitych radio shows: "I want to be a
dominatrix / Which isn't like me but I can dream / Learn S, and M /
And all those gay tricks / And men will pay me to make them scream".
Jest słodka, lubieżna i niezręczna idealnie wpisująca się we wszystkie
nieśmiałe koncepty uskuteczniane przez Merritta od zarania, jak drobne
upstrzenia trzema ruchami ręki po strunach tutaj co kilka wersów z
końcem taktu. "Topless waitress" to 10.0 roku, trwając tylko okolice
sekundy, wciąż, a w pociesznie drone'ującym "Courtesans" aż chce się
zabrać ją do cyrku. W którymś wcześniejszym też ma właściwie już
genialne wycinki wspinania się po skali trzy razy w ciągu tracka. "Two
roosters I slew / And with all of my might / I prayed, hard, for you /
In Haiti at night" Merritta wykonaniem dzieje się już w przedostatnim,
i zwróćcie uwagę, że ruchany jest nieumarłym (na wypadek gdyby komuś
się zachciało wyderywować z "Zombie Boya" coś niesmacznego). "I feed
you ordure / To keep Poopsie spellbound". To jeden z tych, który trąci
też Depeche Mode podobno, przy okazji plując browarem w stronę
wszystkich piśmiennych. PRZESTEEER. NOŻEEM.
There's no way in hell my interview character is going to
deconstruct my stage character for you.
Powyżej-brzmieniowy czynnik: dla fanów soundu mam tu psofometr –
weźcie go sobie, na koszt akademii, i zbadajcie pasma akustyczne u
Merritta w matce. Po powrocie zjawicie się post; tyle, że nas już tu
nie będzie. Kupię sobie, czekając na zespół, namiot w
Sztokholmie-Śródmieściu za wasze granty. Joe pewnie zostanie złapany
zaokrętowany na łodzi z siedmioma tonami opium. Do dzieła, Geiger bije
i będzie za wami biegł z otwieraczami listów w torebce. Ruchy ruchy,
panowie. Impaktor kaskadowy: "pewna śmierć".