RECENZJE

Lucksmiths
Warmer Corners
2005, Candle
Możecie wierzyć lub nie, ale najnowszy album australijskiego tria Lucksmiths jest równie nudny, jak większość moich recenzji. Niby wszystko gra: wygładzona produkcja w pół-mainstreamowym stylu (taki lubię najbardziej), urokliwe tematy spod znaku "Shins spotykają Belle And Sebastian" czy poutykane gdzieniegdzie odwołania do popowej klasyki; akustyk kojąco brzdęka, bassik podryguje równo. Zbyt równo, można by rzec, bo monotonia tej płyty zniechęca, odrzuca i odstrasza na wieki. Ciekawsze momenty wyjścia ze slow-core'owego letargu można policzyć na palcach jednej ręki (choć tak naprawdę bronią się jedynie pierwsze sekundy openera, z fajną melodią wokalu), a impulsywność czy treściowy rozmach reszty materiału łatwo zilustrować jędrzejowym wykresem wahań napięcia norweskich gniazdek. Nie powiem, żal trochę zespołu, zwłaszcza, że chłopcy wydali wcześniej aż *osiem* bliźniaczo podobnych albumów, a Warmer Corners uważany jest za ich masterpiece. Ostatecznie, nie jest to może Delays od razu, ale lekka strata czasu na pewno.