RECENZJE
Lotto
VV
2017, Instant Classic
Na pewno mieliście tak kiedyś, że po przesłuchaniu płyty nie byliście w stanie w merytoryczny sposób opisać swoich odczuć. Mogło to być spowodowane niespodziewanym zachwytem, oszałamiającym doznaniem, bądź też kolosalną porażką związaną z niespełnionymi oczekiwaniami. W przypadku najnowszego wydawnictwa założonego w Gdańsku tria moją dominującą emocją podczas słuchania okazała się… obojętność. "Ale jak to, przecież mamy do czynienia z rewelacją polskiej alternatywy! Jak można się tym nie zachwycać, skoro zagraniczne media – jak The Quietus – poznały się na genialności Lotto!". Genialności zespołu nie podważam, ale ewidentnie po prostu nie wszystko, co wydają, musi być przełomowe, ważne i kanoniczne.
VV jest nowym albumem podopiecznych Instant Classic, których w zeszłym roku obdarzono tytułem jednego z najbardziej ekscytujących polskich projektów, wyhajpowano ponad miarę, a album Elite Feline wylądował na pierwszym miejscu plebiscytów w końcówce tego roku, m.in. u GW i Beehype. I jak tu okiełznać syndrom drugiego albumu (choć tak naprawdę trzeciego)? Muzyka niby powinna bronić się sama, nie zważając na całą otoczkę wokół niej. Ale czy rzeczywiście w tym przypadku się broni?
Mówi się, że Lotto nagrało zupełnie inną płytę niż poprzednia. Oczywiście skłamałbym, gdybym nie uznał, że jest w tym nieco prawdy. VV czerpie z muzycznych wrażliwości trzech wspaniałych muzyków, a ich pomysły zmaterializowały się w całkiem spójną całość. Odchodząc od konwencjonalnego setupu gitara-bas-perkusja, muzycy – lekko zmieniając instrumentarium – zmierzają w kierunku ambient noise’u, wplatając w to elementy industrialu (charakterystyczne brzmienie perkusji Szpury). Jest więcej utworów, dźwięków i pomysłów niż na poprzedniej płycie, ale nic arcyciekawego z tego nie wynika. Tak naprawdę zespół cały czas siedzi w transowym, monotonnym minimalizmie, ograniczając się do małych fraz czy motywów, które potem stanowią filar całego utworu. W pierwszym utworze dominuje mroczna i posępna atmosfera, ciągnąca się przez resztę albumu. Z ambientowej chmury wyłania się transowa, statyczna zagrywka na werblu. Kiedy wydaje się, że będzie dążyła ona do jakiejś kulminacji, momentalnie ścisza się i ulatnia. A szkoda, bo przez to zamiast pozwolić wejść w trans, utwór po pewnym czasie zwyczajnie się nudzi.
Czego nie można powiedzieć o najlepszym momencie płyty, jakim jest motoryczny, wybrany na singiel "Heel", który wreszcie pokazuje, na co stać Lotto. Niemalże zsamplowana linia kontrabasu wraz z nerwowym hi-hatem trzymają cały utwór w ryzach, a gitara wydaje makabryczne dźwięki, prosto z najgorszych koszmarów. Napięcie i niepokój rosną i rosną, nie osiągając nigdy kulminacji, ale po takiej grze wstępnej to nawet orgazm niepotrzebny. Singiel opatrzono paranoidalnym klipem, bez którego nie powinno się w ogóle podchodzić do utworu. Aż szkoda, że reszta albumu tak znacznie odbiega poziomem, bo inaczej z chęcią dołączyłbym do grona ultrawyznawców Lotto. 15-minutowe "Ote" znika w tej samej nieruchomej mgle, która zapoczątkowała VV. To, czego uważny słuchacz doświadcza, to objawienie w nocy, gorączka w najgłębszym śnie. Pod koniec utworu słychać kliknięcie - wciśnięty pedał, może migający przełącznik – jakby chcący wytrącić ostatni ślad światła.
Byłem na koncercie Lotto i to, co ci trzej panowie razem potrafią wykreować na scenie, jest absolutnie niepodrabialne i bardzo ludzkie. Jednak kiedy słucham VV, to jakoś tego nie czuję, niestety. Ogromna szkoda, że panowie na razie nie są w stanie tego żywiołu przełożyć na solidny album, który również zapierałby dech w piersiach – tak jak ich enigmatyczne show. Może byłaby to dobra muzyka filmowa do jakiegoś skandynawskiego dreszczowca, ale czy może się obronić jako osobny byt? Tę kwestię pozostawiam już Wam.