RECENZJE

Lindstrøm
Six Cups Of Rebel
2012, Smalltown Supersound
W pierwszej połowie ubiegłej dekady chętnie wykorzystywałem daną mi możliwość, by za niewielką opłatą pojawiać się na dość drogich koncertach jazzowych dla snobów. To z tamtego okresu pochodzi utrwalone we mnie przekonanie, iż jazzu to się fajnie słucha jedynie na żywo. Studyjne wyczyny tych samych ansamblów bledły wobec doświadczenia stawania się muzyki tu i teraz; wobec prowokacji, poganiania bądź wyczekiwania - stanów i emocji, jakie malują się na twarzach muzyków i którymi wymuszają oni na sobie ciągłe bycie w gotowości do reakcji na pomysły swoich kompanów. Tym sposobem 40-minutowe obcowanie z wyczynami przykładowego WXYZ-quartet mijały niepostrzeżenie, albowiem wszystko co dobre, szybko się kończy - dobre, bo napięcie budowane wspomnianą drogą udzielało się ze sceny słuchaczowi i angażowało bez reszty.
Te katartyczne doświadczenia - możliwe że idealizowane z perspektywy czasu – przywołałem w pamięci nieco ponad rok temu podczas gigu Moritz Von Oswald Trio. Oczywiście nie jest to projekt jazzowy, ale pewnie poprzez fakt charakterystycznej dla jazzbandu nazwy, a także okoliczności koncertu w sali teatralnej, pomyślałem, iż mamy do czynienia z odwrotną sytuacją. Elegancka i powściągliwa w środkach, wycyzelowana ze smakiem muzyka tła, okazała się monotonnym dryfem wtedy, gdy przysiedliśmy w skupieniu oczekując od niej jakiegoś ubogacającego doświadczenia. Wysmakowane, delikatne i kruche brzmienie i nic ponad to. Właśnie Moritz Von Oswald Trio z rzeczonego koncertu było moim pierwszym skojarzeniem po wysłuchaniu Six Cups Of Rebel.
Tak, nie jest to muzyka krucha i minimalistyczna, przeciwnie – rozbuchana i pęczniejąca od przepychu, jednak kluczowe podobieństwo zasadza się na rozminięciu się z potrzebą doświadczenia historii. Muzyce tła łatwo wybaczyć beztreściowość, bo jest muzyką tła (choć właściwie to zmienna treściowości decyduje o tym, że spośród tryliona ambientów wracamy później do tych najbardziej charakterystycznych). Hans-Peter postanowił jednak wypuścić w świat świetnie wyprodukowaną attention whore, płytę atakującą maksymalizmem formy, którą nie sposób ignorować.
Rozpoczynające ją organowe crescendo rozpościera przed nami epicką wizję pełną rozmachu i rzeczywiście jest to kusząca zachęta, szczególnie, że wznosi się aż do wybuchu singlowego "De Javu". Już wcześniej znany nam numer pędzi ekstatycznie na nieokiełznanej sekcji i przygniatających taneczną strukturę nieco filmowych orkiestracjach. Jest spoko, ale w pewnym momencie przechodzimy w "Magik", który wprowadza element bezmyślnego naparzania w klawiaturę syntezatora i to jest właśnie ten moment, w którym Lindstrøm traci wyczucie kompozycji, a świadome, bądź jedynie post factum przez krytykę narzucone próby nawiązania do 45:33 LCD Soundsystem spalają na panewce. Jamujący tasiemiec Murphy’ego także niepozbawiony był nawiązań do parkietowych tradycji, ale oferował zmiany napięcia, kontrapunkty i w sposób wyważony, oszczędnie operował środkami. Krótko mówiąc: zachował groove tam gdzie Lindstrøm dał się ponieść szaleństwu hołdowania tradycji obrzydzania poprzez obskurne solówki i artystowskie zapędy podnieconych prog-rockowców. W tym sensie przestaje być parkietowy. No nie prowokuje do tańca. Ów niezmienny stan siermięgi i braku pomyślunku utrwala się na długości następnych dwóch tracków, po których następuje wytchnienie w postaci utworu tytułowego. Nieco więcej przestrzeni okraszonej acid house’owym basem stanowi jeden z ciekawszych fragmentów albumu, choć to zapewne efekt wyczekiwanej zmiany, odskoku, czegokolwiek.
Jest świetne brzmienie, jest estetyczna okładka, był frapujący singiel – cała otoczka bez zastrzeżeń. Także dotychczasowy dorobek Norwega predysponował Six Cups Of Rebel do podtrzymania statusu elektroniki wyższych sfer niebieskich. To całe space disco ciągle jest wyczuwalne, aczkolwiek zafajdane brutalną orgią niepotrzebnych dźwięków. Gdy odpalasz, zapowiada się na udaną woltę stylistyczną, ale przeradza się w szukanie czegoś po omacku. Czego szukał Lindstrøm?