RECENZJE

Leonard Cohen
Dear Heather

2004, Columbia 3.0

Ja wiem, że Leonard Cohen jedną nogą jest już na tamtym świecie i cokolwiek wyda należałoby rozpatrywać w trochę innych kategoriach. Niestety Dear Heather ani nie ujmuje nastrojem ostatniej modlitwy, ani nawet nie wydaje się już tak cool jak wyluzowany powrót po latach Ten New Songs. Owszem, Cohen wciąż od niechcenia potrafi wyczarować "klimacik" – wymyślić wykwintną linię melodyczną, dodać do tego jakieś delikatne smyki, kilka chillująco-plażowych, lecz dostojnych tematów basu, wieczorny smooth-jazzowy saksofon i ładne kobiece chórki. Niby nic szczególnie trudnego, nic wyjątkowego, a jednak gość zgarnia za to niezłą kasę, trzaskając niczym stary cynik kolejne poematy z banalną muzyczną ilustracją. Ludzie na pewno posłuchają, bo Cohen dysponuje klasycznym, jedynym i niepowtarzalnym timbre oraz osobowością działającą jak magnes. Facet śpiewa o "that day they wounded New York", nadal brzmiąc jakby popijał sobie koktajl, luzując się w bujanym fotelu w altance z dwa pokolenia młodszą panną u boku. A idealnym odbiorcą będzie przyzwyczajony do ekskluzywnego życia emerytowany biznesmen, wypoczywający sobie w hamaku z najdroższym drinkiem w dłoni. Gdybym był spięty, zapewne uznałbym to za znaczący zjazd dla songwritera, który niegdyś perfekcyjnie operując w obrębie kilku akordów, jakiejś skromnej progresji, potrafił wyciskać łzy. Ale to właśnie wcale nie jest jeszcze kiszka, to całkiem cool jak na możliwości twórcze siedemdziesięcioletniego jegomościa. Wioska zaczyna się w momencie, kiedy melodeklamacje legendarnego barda groźnie zbliżają się do pozy romantycznego kochanka Michała Żebrowskiego. Dlatego wszystko fajnie, ale zostanę jednak przy debiucie czy innym Songs Of Love And Hate.

Michał Zagroba    
30 marca 2005
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)