RECENZJE

Lambchop
Aw C'mon

2004, Merge 5.3

Jak wszystkim zgromadzonym doskonale wiadomo, Lambchop od dawna uznawany jest w pewnych kręgach za jedną z najbardziej oryginalnych formacji na scenie alt-country'owej. Najczęstszy przedmiot pochwał akademików stanowi osławiony eklektyzm grupy – łączenie z amerykańską tradycją elementów jazzu i soulu. Niejednokroć zapomina się o znacznie ważniejszym powodzie niepowtarzalności Lambchop – postaci Kurta Wagnera. Jakkolwiek trywialnie by to wyglądało, to właśnie frontman ciągnący od dziesięciu lat tę całą karawanę przyczynia się swoją indywidualnością, zarówno geniuszem jak i wszelkimi specyficznymi słabostkami, do ogromnego uznania dla oryginalnego stylu kapeli.

Bo Lambchop to przede wszystkim Kurt Wagner, człowiek demonstrujący maestrię iluzjonisty – potrafiący stworzyć wrażenie minimalizmu, ascetyzmu środków, przy użyciu maksymalistycznych w rzeczywistości nakładów. Wystarczy zbadać ilość brzmieniowych smaczków obecnych gdzieś głębiej w teksturach kameralnych przecież, lirycznych pieśni z What Another Man Spills (opener!), czy Is A Woman. Country'owcy z Nashville potrafią sprowadzić słuchaczowi na głowę trzy orkiestry, a ten i tak pozostanie w błogim przekonaniu, że mu od czasu do czasu pianinko kilka nut serwuje.

O ile ten zmysł aranżacyjny stanowi być może jeden z wyróżników kolektywu Lambchop, resztę własności swoistych należy już potraktować wyłącznie jako indywidualne atrybuty artystyczne lidera projektu. Sposób w jaki Wagner powolnie snuje zbolałym barytonem swoje opowieści – trochę na zasadzie dziadunia usypiającego wnuki groźną historią (King Diamond się kłania), ta zabawna, unikalna intonacja polegająca na zaznaczaniu ostatniej sylaby dłuższych słów kończących wers ("impossibiliTY") albo karykaturalne akcentowanie kontrowersyjnych wyrazów, dodatkowe podkreślenie ich pauzą ("uriNATE… upon the tree") oraz frazowaniem gitarowym, intensywne plucie śliną przy okazji wymawiania spółgłosek zwarto-wybuchowych; to wszystko zrosło się już w moim przekonaniu z postacią lidera, nadając jej całkiem własnego rysu.

Między innymi ze względu na powyższe i na to, że zawsze wyjątkowo odpowiadała mi sama aura kreowana przez Kurta i jego pomocników, z przyjemnością słucham nowej propozycji Lambchop, choć z pewnością obiektywnie do najbardziej udanych wydawnictw roku ani Aw C'mon, ani No, You C'mon nie należą. Nawet w kontekście dotychczasowych dokonań grupy te nowe płytki nie prezentują się specjalnie okazale. Zawsze można się spierać, że wcześniejszym Lambchopom brakowało błysku i że dopiero wraz z Is A Woman wrodzona delikatność Wagnera ubrana została w szaty szlachetności doświadczonego życiem mędrca, a klimat udało się przesycić niekłamanym smutkiem, ale nawet rzeczy nie powalające na łopatki przynosiły zawsze coś wyjątkowego.

Owszem, pozostaje bardzo miło, ale teraz wyjątkowości próżno szukać (poza cechami genetycznymi – zaiste mając ten głęboki wokal i tyle ujmujących fonologicznych ekscentryzmów w zanadrzu, you can't go wrong). Ot, niewiele pasjonującego się tu dzieje. Po pełnym dostojności i elegancji kawarnianym balladowaniu przy fortepianie, Lambchop sporadycznie powraca do wątków alt-countrowych spod znaku liberalnego Calexico, a więc wskrzesza chwilami nurt swojej twórczości, który wydawał się już wysuszony. Co jednak znacznie ważniejsze, Wagner doskonale zdaje sobie sprawę, że formułę operowania cohenowskim śpiewem w głuchej ciszy wyeksploatował już dostatecznie. Obecnie raczeni jesteśmy dźwięcznymi motywami filmowymi, dla których odpowiednia ilustracja byłaby wręcz wskazana; co prawda nie tak poruszającymi jak wieczorne kompozycje z Thrillera, ale pewien "klimacik" da się odczuć. Zwracają uwagę aranżacje smyczkowe, obecne w jakimś zupełnie zastraszającym wymiarze i często przesładzające atmosferę. Ostatecznie dzięki ogólnej lekkości tego pogrywania, cukierkowość smyków nie mierzi specjalnie, natomiast zastanówmy się – podstawowym grzechem Aw C'mon wydaje się właśnie nijakość, neutralność, bezkonfliktowość. Ten album nie jest w stanie się nie podobać, jednocześnie nie posiada potencjału by kogokolwiek sprowadzić na kolana.

Lubię Lambchop, tylko trochę przykro się robi jak pomyślę, że tak świetny zespół nagrywa dobre płyty jedna po drugiej, a do tej pory nie udało mu się jeszcze stworzyć swojego dzieła-wizytówki, które zostałoby w naszej pamięci na dłużej, a i w podręcznikach by o nim czasem wspominali. Na pewno równoczesne wydawanie dwóch bardzo zbliżonych (również poziomem, No, You C'mon minimalnie lepsze jest) krążków to nienajlepsza metoda osiągnięcia tego celu. Mówiąc wprost: ekscentryczne posunięcie (także w zadek fanów, bo cena zdecydowanie wyższa) nie miało najmniejszego sensu.

Michał Zagroba    
17 kwietnia 2004
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)