RECENZJE

Kamasi Washington
The Epic

2015, Brainfeeder 8.3

Epickość, człowieku. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy po raz pierwszy (i zapewne ostatni) słowo to wypowiedziane w wyrazie zachwytu nad rozmachem i majestatem dzieła zadźwięczało mi nieprzyjemnie w uszach, kłócąc się z przyswojoną w szkole definicją. Zastanawiam się też, kiedy po raz ostatni zetknąłem się ze zjawiskiem, dla którego ów neosemantyzm, lekką ręką odnoszony do melanżów, patetycznych finałów płyt, meczów piłkarskich i klubowych bangerów znalazłby w pełni uzasadnione użycie. Z doświadczenia wiem, że stany katartyczne najintensywniej przeżywa się w wieku dojrzewania, przede wszystkim na tle czysto biologicznym ("all those... moments will be lost... in time, like... tears... in rain"), jak również dzięki wynikającej z niedostatku erudycji skłonności do przesadnych uniesień, zadurzeń, komicznego zaznaczania swojej pozycji w grach społecznych. A jednak, żeby odnosić w ten sposób pojętą "epickość" do fresków pokrywających ściany holu liceum, w którym zdawałem maturę, recytując w poczuciu metafizycznego wręcz zespolenia z Historią fragment Anabasis, pieczołowicie dbając o akcenty i odpowiedni dramatyzm, zastygając na dwie, trzy sekundy przed punktem kulminacyjnym w postaci cudownie onomatopeicznego słowa "thalatta", powtórzonego dwukrotnie przed zawieszeniem frazy? Nie, tego bym wówczas nie wymyślił, choć z pewnością tak właśnie to przeżywałem. A może zdarzyło się to jeszcze na studiach, gdy doznawałem "epickości” Nietolerancji Davida W. Griffitha? Tyle że wtedy, ach, wtedy jeszcze uważałem się za wiernego towarzysza Georgesa Mélièsa i stawiałem go w kontrze do Griffitha oraz innych twórców "epickiego" kina klasycznego, dozując w rozmowach z kolegami zachwyty nad Nietolerancją i Pancernikiem Potiomkinem.

To wszystko zdarzyło się dekadę temu. W międzyczasie zdążyłem obejrzeć pierwszą serię Gry o Tron, odwiedzić kilka gorących stadionów w Europie, pospacerować po National Gallery, zobaczyć na scenie paru muzyków, których darzę szczególną estymą, wreszcie wielokrotnie naprawdę porządnie zamelanżować, lecz pomimo powierzchownie odczuwanej "epickości" tych wydarzeń, stawałem się coraz bardziej odporny na uniesienia, jakby przeczuwając, że wiek średni nie znosi zachwytów, nakazuje poszukiwać niedoskonałości, nurzać się w niuansach i wraz z powolnym starzeniem się coraz częściej mówić "możliwe, że tak, ale..." zamiast "po tysiąckroć tak!". I o ile "epickość" rozumiana jako swego rodzaju totalność stała się powszechnie stosowaną kategorią, w której mieści się wszystko, czemu chętnie nadajemy szczególny, podniosły charakter, o tyle epickość - narracyjność, skłonność do mnożenia wątków, pozostając domeną literatury i kina, w muzyce występuje rzadziej. Kto odważyłby się teraz wydać naprawdę długi (powiedzmy, powyżej 90 min), naprawdę dobry album (nie będąc tym samym niesłuchalnym, męczącym nudziarzem i megalomanem pokroju Giry)? Dam-Funk w 2009, 139 min. Ktoś jeszcze? Kamasi Washington w maju 2015.

Bohatera tego tekstu mogliśmy w ostatnim czasie usłyszeć na You're Dead i To Pimp A Butterfly (również "epik", swoją drogą), dwóch albumach wyznaczających, każdy na swój własny sposób, nowe perspektywy dla jazzu skierowanego w stronę niekoniecznie jazzowej publiczności. Szczególnie współpraca z FlyLo, który zafascynowany twórczością Coltrane'ów i zaprzyjaźnionej sekty stworzył swój futurystyczno-mistyczny "jazz meets idm", wydaje się mieć szczególne znaczenie dla ostatecznego kształtu The Epic. Przy okazji Until The Quiet Comes, przyjemnie zachęcony Endless Planets Austina Peralty, zacząłem marzyć o albumie, który w równie udany sposób, co wydawnictwo Lotusa, lecz z zachowaniem tradycyjnego instrumentarium, odkrywałby na nowo Journey In Satchidananda czy Karmę Sandersa. The Epic nie jest idealnym spełnieniem tych marzeń, ale stara się wchodzić z nimi w dialog, unikając roli zaledwie zgrabnej imitacji niedoścignionego wzorca.

Rozmach uwertury nie pozostawia złudzeń, że tytuł debiutu Washingtona nie jest ani przypadkowy, ani nawet ironiczny. Patos "Change of the Guard" podsycany partią chóru, przywodzącą na myśl ścieżki dźwiękowe monumentalnych historycznych hollywoodzkich obrazów z lat 50., utrzymuje się przez prawie 12 minut (te wszystkie elementy będą zresztą powracać na każdym z trzech dysków). Dopiero początek "Askim" przynosi pewną ulgę i w odmienny sposób ustawia plany. Bas Thundercata pozwala na ucieczkę w świat ciepłych barw Weather Report i jedynie niespuszczająca z tonu orkiestra wciąż przypomina, że nadal słuchamy tej samej płyty. Inaczej brzmi tu także saksofon Washingtona, prowadzącego subtelną, poetycką narrację na tle ponownie filmowej partii smyczkowej, podjętej później przez chór.

Ogromną zaletą The Epic, również w kontekście czasu trwania całości, jest szokująca wręcz przystępność materiału. Metoda przyjęta przez Washingtona i jego zespół - by umiarkowany avant równoważyć smoothem i konsonansami - wydawać się może zbyt zachowawcza, ale w ostatecznym efekcie działa i pozwala pochłaniać album bez większego wysiłku (przypomnijmy - prawie trzy godziny muzyki). Bez względu na to, czy mamy do czynienia z zaledwie urokliwą, jazzową balladą "Isabelle", czy hard bopem "Miss Understanding", agresywnymi solówkami na saksofonie w "Re Run", czy wreszcie pełnym majestatu preriowym impro "The Magnificent 7". Jest całkiem prawdopodobne, że Washington ze swoją wyobraźnią, wirtuozerią, zdolnościami kompozytorskimi, przy wsparciu zaproszonych tu muzyków mógłby nagrać album dużo trudniejszy, wymagający od słuchacza więcej cierpliwości i erudycji, lepszy (ważniejszy, przełomowy - o ile jest to w ogóle dzisiaj możliwe - cokolwiek). Być może taki album nagra w przyszłości. Ale dziś owo monumentalne, w gruncie rzeczy popowe bestiarium, płyta dla ludzi, którzy sięgnęli do niej zachęceni listą gości na ostatnim albumie Lamara i tych czytelników Pitchforka, którzy snobują się na jazz, gdy akurat znudzi im się chwilowo Father John Misty, jest również płytą dla każdego, kto na pamięć zna płyty Johna i Alice, Davisa, McLaughlina, Hancocka, Donalda Byrda, ale i Metheny'ego. Dla każdego względnie wrażliwego słuchacza, którego nagle na ulicy dopadną soulowe partie wokalne Patrice Queen, otoczone musicalową watą cukrową. Dla każdego cyberromantyka naszych czasów, który słucha po nocach Debussy'ego i tworząc aplikacje, wyobraża sobie, że spogląda właśnie na tarczę księżyca.

Poza wszystkim, The Epic zdaje się być osobistym wyznaniem wiary Washingtona we własne fascynacje, żarliwą litanią do wszystkich świętych jazzu, żywych i umarłych. Dziełem prawdziwie epickim, w formie i treści, i w każdym znaczeniu.

Piotr Gołąb    
25 maja 2015
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)