RECENZJE

Jim O'Rourke
The Visitor
2009, Drag City
BD: Uff, wrócił O'Rourke jakiego uwielbiam. Metheny sceny indie US. Sumienie avant-popu, które kładzie odpowiednio duży nacisk na drugi człon terminu. Wojtek mówi, że to Jima odpowiedź na Kaleidoscopic. Poza oczywistymi podobieństwami (jeden długi track z elementami klasycznej orkiestracji), wspólna misja obu gości polega też na wyciskaniu najlepszego ze stylów uznanych w środowiskach alternatywy za nie-cool, jak chociażby smooth-jazz. Za sam fakt podjęcia tego rodzaju pracy u źródeł przeciwko irracjonalnym uprzedzeniom przybijam The Visitor grabę, a nie bez znaczenia jest też fakt, że ten progresywny, skomplikowany formalnie kawałek dosłownie czaruje wieczorną zwiewnością.
MZ: Zaledwie między wierszami można usłyszeć, że O'Rourke trochę bardzieje, kiedy te chwytliwe pasaże akustyka, które on tak lubi, inspirowane Faheyem i Baileyem, ale nie do pomylenia z żadnym innym post-folkiem, avant-popem etc., szczodrze zaaranżowane i wsparte porcją inżynierii dźwiękowej oraz wzbogacone o parę zacnych minimalistycznych motywów, ustępują gdzieniegdzie miejsca kilku refleksyjnym, wolno przetaczającym się frazom, dostojnym pochodom pianina i skrzypiącemu dźwiękowi zmienianych chwytów. Co akurat w tej długiej instrumentalnej podróży, fragmentami kojarzącej się z Travels Metheny'ego i z pięknym, przystępnym reichowo-satie'owskim zwieńczeniem zupełnie nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, dodaje całości smaku i dojrzałości.
MJ: Jim, koleś, który w mediach – a może prywatnie też, nie wiem – ogłasza zrezygnowanym głosem śmierć kontekstu, wydaje kolejny album w Drag City. Kolejny nawiązujący do filmów Roega pozycją tytularną, kolejny grzebiący w tradycji pop/rock/folk jak twój pies swoim grzbietem w kupie gnijących liści nieopodal których wyprowadzano nie tak dawno suczkę do której pała niejaką chucią. Wystarczy teraz wyobrazić sobie, że pies jest ładny. Suczka niebrzydka. Liście piękne. Pastelowe takie.
Wystarczy teraz wyobrazić sobie, że pies jest ładny, suczka niebrzydka, liście piękne, pastelowe takie, a kolejny album w Drag City, kolejny nawiązujący do filmów Roega, kolejny grzebiący w tradycji pop/rock/folk jak twój pies swoim grzbietem w kupie gnijących liści nieopodal których
Cokolwiek by nie powiedzieć, O'Rourke pokazał w mediach, a może prywatnie też, nie wiem, że nagrywanie kunsztownych i wypchanych po szyję ładnością kawałków przychodzi mu jak pstryknięcie palcami jednorękiemu. Albo się uda, albo poszukam tu panu zaraz protezę i też gitara. Pies jest ładny. Suczka niebrzydka. Pastelowe takie liście piękne nowemu albumowi: ani przez chwilę nie pozwala w siebie wątpić. Wygląda to z góry na kwestię wiary (charyzmy), może na prostotę zamysłu. W tym momencie wyjdźcie na pole, poszukajcie znaku ostrzegawczego i rzućcie się nań twarzą, w hołdzie recepcji nieogarnionych, przez co najmniej pięć pierwszych lat od premiery, Bad Timing czy
WS: Koledzy powyżej ukradli mi szoł (a jeden to nawet poświąteczny poranek), bo co ja niby teraz mogę napisać? Że koleś pracował nad tym albumem trzy lata w swoim prywatnym studiu w Tokio, że wszystko nagrał sam? No mógłbym, ale w sumie zieew i kogo to obchodzi, mnie na pewno nie. Na dobrą sprawę liczy się tylko to, że ta w opór długa kompozycja urzeka wysublimowaniem, pięknymi, odprężającymi acz progresywnymi melodiami i tajmingiem na progu. Nie ma co, Jim zna wszystkie motywy, motywiki, ''pław się w nich, szmato''. Ktoś mi niedawno sugerował, że nie mam serca, ale to raczej blef, bo ja przecież lubię smooth-jazz, szczególnie ten od Rurka, i to ten w quasi-poważkowej orkiestracji.