RECENZJE

Hidden Cameras
The Smell Of Our Own

2003, Rough Trade 5.8

Ludzie, nie mam nic do pedałów, naprawdę. Ale jeśli podczas tej recenzji użyję słowa "pedał" więcej niż dziesięć razy to wybaczcie najmocniej. Bo Hidden Cameras to zespół pedałów śpiewających o pedałach dla pedałów. Podkreślam raz jeszcze, że nie żywię żadnych uprzedzeń do pedałów, ponadto zwyczajnie nie ma powodów, by ingerować w tak prywatne rejony czyjegoś życia, jak orientacja seksualna. Asekuruję się jednak, ponieważ zdążyłem się przyzwyczaić do ambiwalencji niesionej przez motyw piosenkarzy homoseksualistów. Gdy kiedyś zaproponowano mi napisanie recenzji nowej płyty Boya George'a, odmówiłem, ale tylko dlatego, że nie mam zielonego pojęcia o twórczości tego gościa. (Chwilę, "Do You Really Want To Hurt Me"? Culture Club, anyone?) Tymczasem w zamian otrzymałem podejrzliwe wątpienie: "Aha, nie tolerujesz mniejszości seksualnych". Jak? Co to za wniosek? Zupełnie chybiony. To nie tak. Pedalstwo aside, dlaczegóżby dyskredytować dokonania Oscara Wilde, Andy Warhola, czy Eltona Johna? Z powodu homoseksualizmu? Nie w moim zakątku. Zły adres, wypierdalać.

Co nie zmienia faktu, że gdy chwyciłem się za The Smell Of Our Own formacji Hidden Cameras poczułem się zdezorientowany. Dużo mojej dezorientacji wynikało ze zwykłego zdziwienia. Zdziwiłem się mianowicie, że zjawisko takie, jak gay-pop normalnie sobie funkcjonuje, gdzieś na boczku, skromnie, ale jednak. Mówiąc gay-pop mam na myśli całą otoczkę wokół Hidden Cameras. Ta okładka, przedstawiająca gołego kolesia odzianego w pedalskie "coś" (nie mam kurwa pojęcia jak to nazwać, przerasta mnie to; jakaś wełniana szmata w kształcie prostokąta, zakładana zdaje się na plecy, przykrywająca skórę od barów po dupę, oblepiona jakimś gównem w rodzaju lisich włochów i foliowego sreberka), lecącego w stronę nieba, który to obrazek okalany jest z czterech stron fragmentami męskich pośladków. Żółtawo-białe barwy na odwrocie. I adnotacja "Parental Advisory, Explicit Content", z dodatkowym podpisem "Sexual Content". Nie wiem, może mnie pojebało, ale dostrzegam w tym jakiś ruch, nurt, falę pedalskiego grania – pomyślałem, pakując dysk do wieży.

I się wcale nie pomyliłem. Popłynęły dźwięki na maksa pedalskie, a że było akurat przewiewne, ciepłe popołudnie, to gołodupiec z okładki wydał mi się całkiem realny. Z tym, że gay-pop w wykonaniu Hidden Cameras niewiele ma wspólnego z ciotowską, falsetowaną dyskoteką "Stayin' Alive" Bee Gees lub wiejską, rolniczą tańcbudą "YMCA" Village People. Ich piosenki są znacznie bardziej melancholijne, naturalne i zarazem w swej prostocie szczere. Można się doszukać konkretnych wpływów w tych przeważnie akustycznych, sielskich brzmieniowo, dziewiczych balladkach. Jak zauważają krytycy, Magnetic Fields się kołacze w klimacie (i jakiejś takiej geometryczności formalnej), Belle And Sebastian również się kłania, w schludnej i oszczędnie dozowanej, ale jednak bogatej w środki orkiestracji. Teoretycznie bowiem na The Smell Of Our Own roi się od różności, plączą się i harfa, i organy, i wiolonczela, i wibrafon, i glockenspiel, i nawet egzotyczne timpani, zresztą wkładka dość skrupulatnie je wylicza. W praktyce sound wcale nie jest przeładowany, ledwo zauważa się multum barw, jak w koktajlu przyrządzonym z trzydziestu gatunków owoców, ale zmieszanym tak dokładnie, że smakuje mdło jak cienki serek homogenizowany.

Od siebie dorzuciłbym jeszcze folkowy, subtelny sznyt środkowego R.E.M. Oraz They Might Be Giants: posłuchajcie choćby żywego, zaśpiewanego na głosy, lecz dziwnie skrytego "Ban Marriage", toż to hołd dla rozrywkowego duetu, dla twórców Flood. W takich momentach byłem w stanie przyznać Hidden Cameras pewien odblask niezobowiązującego humoru i luzu oraz zgodzić się, że rzeczywiście stanęłoby to nazwać "przyjemnym popowym graniem". Wtedy jednak zagłębiłem się w książeczkę z tekstami i odpadłem przy niektórych. Jasne, oczekiwałem poetyckiego opisu miłosnych przygód naczelnego songwritera grupy, Joela Gibba (nazwa wpierw zaistniała jako jego solowy projekt), którego homoseksualizm nie ulega dla mnie wątpliwości. Ale nikt nie przygotował mnie na szczegółowość opisów. "Happiness has a smell I inhale like a drug / As well it is the smell of old cum on the rug / Men walk their dirty feet on / And the sweat from the chest of a man in a leather uniform". Starczy? I to wszystko odśpiewane niewinnym głosem, przy którym Stipe w "Shiny Happy People" wygląda jak recydywista psychopata. Pedalstwo mnie zaskoczyło, bez kitu.

Sporadycznie The Smell Of Our Own przywołuje konkretne momenty z przeszłości. Kilka kawałków ("A Miracle", "Day Is Dawning", "Boys Of Melody", "Breathe On It") otwiera taki typ miękkiego riffu redukującego popowe walory melodii do esencji, jaki Liz Phair wynalazła na Exile In Guville. Dość banalny i z pozoru przewidywalny hymnio "Day Is Dawning" nagle przeradza się w psychodeliczny jam wart debiutu Summer Hymns. Wreszcie w "Shame" daje o sobie znać kamuflowana, ale czytelna pod pewnym kątem obsesja Gibba. Koleś mianowicie bardzo chce być Morriseyem w tym delikatnym, strachliwym, przepraszam-że-żyję wyrazie. I w "Shame" słychać to doskonale; Gibb nie tylko napisał naśladowniczy liryk i zinterpretował go niczym ukłon dla swojego mistrza, ale też nakłonił kumpli do próby namiastki dźwiękowej, co dzięki fortepianowi i tamburynie udało się pięknie – to zdecydowanie wybijający się fragment albumu.

Pokrewieństwo ze Smiths to ryzykowna teza, ale dla wyławiaczy ciekawostek liczyć się pewnie też będzie wytwórnia Rough Trade, tak, ta sama. (Notabene, czy ktoś widział nowe bannery reklamowe przekierowujące do Rough Trade? Hasło "Stop Me If You Think You've Heard This One Before"? No co, fajnie tak czasem doznać przypadkowo.) Lecz generalnie Hidden Cameras ukuli dość swoistą atmosferę niedbałego pedalstwa. Co wcale mnie do nich nie przekonało. Poza tym ich poza jest dość podejrzana. Jeśli ufać jednemu z wersów "Uważaj" Cool Kids, to członkowie kanadyjskiego zespołu muszą nieraz natrafiać na niezłe foczki w piątkowe wieczory. Ciekawe, ciekawe. W ogóle to widziałem zajebisty film o gostku, który zakochał się w pewnej pannie i żeby mieszkać z nią pod jednym dachem udawał geja. Laski lecące na gejów? Nieee, no jeżeli Gibb całe swoje pedalstwo wykreował tylko w celu podwyższenia powodzenia u płci przeciwnej, jeśli żadnym pedałem nie jest, tylko ściemnia by wyrywać laski, to, to, to, to sory.

Borys Dejnarowicz    
19 września 2003
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)