RECENZJE

Graftmann
Graftmann
2006, Every Color
Swego czasu prawdziwą furorę robił na forum wątek o Polakach, których nie
ma. Ku mojemu zdziwieniu próżno w tym threadzie szukać wzmianki o MaNsUnIe,
znaczy Graftmannie, sorry. A przecież obecnie trudno na polskiej "scenie"
o kogoś, kogo nie byłoby bardziej niż on, choć niektóre "poważne media"
prześcigając się w pochwałach pod adresem tego muzyka starają się wmówić wszystkim, że jest inaczej, że on jak najbardziej
JEST. Tak naprawdę dokonania Grafiego nadawałyby się do opisania w
brudnopisie i to jednym krytycznym słowem, ale sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że
recenzja ukazująca absolutną słabość solowych dokonań byłego wokalisty
Twisterelli stała się niejako koniecznością.
Parę faktów: Roman Szczepanek jest bardzo wrażliwym młodzieńcem studiującym
filmoznawstwo na UJ. Oprócz filmów interesuje się też muzyką niezależną –
stawiam, że podobnie jak Makowiecki (przy okazji – szkoda że Tomka jednak
nie będzie w "Tańcu Z Gwiazdami", czyż nie?) zna nawet Kent, a tę
ostrzejszą kapelkę, Placebo, kojarzy na pewno. Od paru lat nagrywa również
piosenki, które według informacji z jego strony internetowej można
umiejscowić w klimatach alt-country/alt-folk. Wszystko byłoby jak
najbardziej w porządku, gdyby artysta pozostał ze swoimi dokonaniami w
"undergroundzie". Niestety stało się inaczej i od pewnego czasu można
zaobserwować jakiś niezrozumiały hype na jego postać. Jak to się wszystko
zaczęło? Nie pozostaje chyba nic innego, jak powołać komisję śledczą do wyjaśnienia sprawy Graftmanna.
Na pierwszy ogień należałoby wezwać na jej posiedzenie niejakiego Bartka
Borowicza, przyjaciela i menago Grafiego, który pisuje ( pisywał?) także do
lokalnego dodatku pewnej ogólnopolskiej gazety, na łamach której jako
pierwszy zaczął opiewać niezwykłe zdolności MaNsUnA. Ta nie do końca zdrowa
sytuacja przypomina trochę relację na linii Jan de Zeeuw – Jerzy Dudek – Leo
Beenhakker if you know what I mean, heh. Kolejną ważną personą, którą Romek
spotkał na swej długiej i ciernistej drodze do indie-chwały jest znany
wielbiciel grupy eM, Paweł Kostrzewa, który zamieścił bodaj najbardziej
fatalny kawałek Romka ("Candidate For A Star" z
namecheckowaniem Elvisa Costello, no nawet mi się nie chce śmiać z tego, ale
może zarzucę jakąś angielszczyzną, bo to Porcys w końcu: "Come on, Grafi,
how lame is that?") na jednej z wydanych przez siebie składanek, a teraz
podobno odpokutowuje to prowadząc Lato Z Radiem czy inną Inwazję Mocy,
szczegółów nie znam. Takie były początki, hen, hen dawno temu. Reszta
historii jest znana, bo dzieje się na naszych oczach: publiczne radio,
"Przekrój", "Machina", zachwyty polskich "alternatywnych" muzyków czy
przyjaciela Kasi Skrzyneckiej – Gordona Haskella, portrety artysty wiszące
na ścianach jednej z poznańskich kawiarni etc. Grafi – pierwsza niezależna
gwiazda IV RP.
Romek długo cierpiał, bo nikt biedaczkowi nie chciał wydać płyty. Tak, tak,
"It's not easy to be a singer/songwriter in Poland", jak wyznaje na swoim
Myspace. W końcu nad biednym i szykanowanym w Polsce artystą zlitował się
miłosiernie właściciel oficyny Every Color wydając na jednym krążku dwie
nagrane już wcześniej EP-ki Graftmanna. Recenzję tej płyty właśnie czytacie
(albo i nie, jeśli przytłoczeni ilością wylewanego w niej jadu dawno już
zakończyliście lekturę). Teoretycznie ja tego albumu w ogóle słuchać nie
musiałem, żeby wiedzieć, jaka będzie jego ocena. Moja niezdrowa fascynacja
Grafim trwa bodajże od listopada (wtedy to porównałem go do Seby Ravera, za
co niniejszym publicznie chciałem przeprosić: sorry, Seba, niczym sobie nie
zasłużyłeś, żeby przywoływać Twoją postać w kontekście jednej z największych
pomyłek polskiej fonografii), prawdopodobnie każdy z utworów zamieszczonych
na albumie miałem okazję gdzieś usłyszeć, więc doskonale zdawałem sobie
sprawę z zerowego poziomu wszystkich tracków zawartych na tym wydawnictwie.
Dodajmy do tego absolutny brak charyzmy Szczepanka, jego cierpiącą i jak się
domyślam udawaną chrypę (coś jak wczesny Wydra) plus całą nieznośną
otoczkę wokół tej postaci. Czyste, nieskalane niczym 0.0 się kłania, bez
żadnych, najmniejszych wątpliwości. Niemniej z recenzenckiego obowiązku
postanowiłem dać tej płycie szansę.
Pozbyłem się więc wszelkich uprzedzeń (taa, jasne) i zapodałem sobie
kawałek numer jeden "Will Oldham" będący jak się domyślam hołdem dla
brodacza ("Hey, Grafi, how lame is that?"). Wytrwałem 30 sekund...Skip.
Track 2. Skip. 3. Skip. 4 Skip etc.... Nie no, tego się naprawdę NIE DA
SŁUCHAĆ. Co ciekawe koleś wymienia wśród swoich inspiracji naprawdę zacne
postaci: wspomnianego Oldhama, Jasona Molinę czy Elliotta Smitha (Graftmann
ma nawet w swoim repertuarze numer zadedykowany zmarłemu Smithowi...), a
brzmi jak skrzyżowanie Blunta z Damienem Ricem (w kawałku "Hibernate Me"
skojarzenie to wraca jeszcze mocniej dzięki damskiemu chórkowi; kto wie
zresztą czy to nie jedyny słuchalny moment płyty, bo przynajmniej przez
chwilę śpiewa ktoś, kto w przeciwieństwie do Graftmanna, nie fałszuje) i
artystą znanym z piosenki ''Lalalalalalala, life is wonderful'', którą
ostatnio często mam okazję słyszeć w osiedlowym spożywczym. Musiałem się
jednak przemóc i ostatecznie udało mi się dotrwać do końca tych 36 minut,
ale za nic w świecie ("Not for all the tea in China / Not if I could sing
like a bird") nie powtórzę już tego odsłuchu. Sam nie wiem, który kawałek
jest najgorszy? Może "Faithful To The Sky" z trąbkami nieudolnie
imitującymi nagrania Jensa Lekmana? Może "Sometimes Sorrow, Sometimes
Happiness" z genialnym refrenem "Coldness can't be colder"?
To musi być w ogóle niezły koncertowy singalong, łatwo wyobrazić sobie całą
salę dołujących chłopaków przebranych za członków Interpola śpiewających
razem z Grafim te arcysmutne słowa. Gigi Graftmanna to zresztą podobno
przeżycie niezwykłe, ponieważ Romek ma w swoim repertuarze covery samych
fajnych kapel: Placebo, Oasis, MaNsUn, podobno także "There Is A Light
Never Goes Out" (swoją drogą wykonywanie tego kawałka, jeśli nie nazywasz
się Dresselhaus albo nie grasz w najlepszym polskim zespole bez wydanej
płyty, powinno być karalne). Absolut.
Grafi śpiewa oczywiście po angielsku, tym bardziej że marzy mu się kariera
na Zachodzie, najlepiej w UK. Ktoś mu zapewne powiedział, że tam jest
lepiej, bo nikt singerów/songwriterów nie wytyka palcami na ulicach, nie
bije ani nie goni z kijami bejsbolowymi. Raj jednym słowem. James Blunt,
niedościgniony wzór Graftmanna, może jednak na razie spać spokojnie,
konkurencja ze strony Romka mu nie grozi – przypuszczam że takich
filantropów jak właściciel Every Color raczej w Anglii nie ma. Wracając do
znajomości języków obcych przez naszego antybohatera: być może mówi on po
angielsku lepiej niż ja po polsku, ale płynność w mowie nie zawsze oznacza
umiejętność śpiewania w języku innym niż rodzimy i tak jest właśnie w tym
przypadku. Posłużę się przykładem pierwszym z brzegu: opener płyty zaczyna
się od słów "I'm a lonesome cowboy singin' parara". Naprawdę nie można nie
wybuchnąć gromkim śmiechem, kiedy ktoś ze stuprocentowo słowiańskim akcentem
wyznaje, że jest samotnym kowbojem wędrującym po pustyni. Wkradają się
pastiszowe klimaty a'la Mitch & Mitch, a przypuszczam, że nie o to Grafiemu
chodziło. Miało być alt-country na światowym poziomie, wyszedł Piknik
Country w Mrągowie.
"Hibernate Me" zachęca Graftmann w tytule jednej
ze swoich piosenek. Chętnie, Grafi, chętnie. Najlepiej na zawsze.