RECENZJE

Girl Talk
Night Ripper

2006, Illegal Art 6.5

00 Intro
Niedawno zastanawialiśmy się z Moniką jakiego radia powinna słuchać w Polsce osoba, która jest żywo zainteresowana obcowaniem przez cały dzień z aktualnościami komercyjnego popu. Okazuje się, że w siedemnaście lat po transformacji ustrojowej nasz kraj wciąż nie doczekał się takiej stacji. W ogólnokrajowym eterze trwa rywalizacja między zapętloną do urzygu playlistą lamerskich evergreenów z lat 80s/90s (Zet), dresiarskimi dance'owymi hitami (Eska), jednym i drugim razem (RMF), Tori Amos (Trójka), przedszkolnym udawaniem rocka (Roxy FM) i rockiem (Antyradio). BISka jest godna pochwalenia za krzewienie ideałów muzyki niezależnej, ale dyskusja jest o czym innym. Najlepiej wypada znienawidzona przez wielu za degradację poziomu Radiostacja, bo tam lecą Cassie, Beyonce i Michael Gray, niestety w towarzystwie dziwów natury o nazwach "Bobby Sinclare" oraz "Kalmi & Rewi", czy jakoś tak. I wcale nie chodzi o dostępność – studenckie czy regionalne inicjatywy koncentrują się zwykle misją wspomagania "kultury alternatywnej". Po prostu bieżący pop jest w tym kraju izolowany i nie ma częstotliwości, którą można by ustawić w korkach celem kompletnego wyluzowania się serią zabójczych hitów.

Dlatego właśnie przez ostatnie tygodnie z mojego car-odtwarzacza nie wychodziła trzecia płytka niejakiego Gregga Gillisa, sympatycznego fanatyka popu z Pittsburgh w Pensylwanii. Jegomość ów specjalizuje się w technice miksowania różnych kawałków dla uzyskania efektu nowej kompozycji. Co na pierwszy rzut oka niczym odkrywczym się nie jawi, skoro istnieją całe gatunki rozrywki poświęcone tej metodzie. Historia kolażów dźwiękowych jest długa i wcale nie mam zamiaru jej wam tutaj streszczać – chcecie to sprawdźcie o co cho z Plunderphonics, Negativland czy początkami sztuki didżejingu w ogóle. Aczkolwiek etos "mieszacza" tradycyjnie wiąże się z kolekcjonowaniem tysięcy zapomnianych winylowych rarytasów, gotowych do zsamplowania w odpowiednim momencie, tylko po to, by uzyskać credibility środowiska. A na tym tle (cały zastęp DJów typu DJ Yoda, DJ Food etc.) projekt Girl Talk kompletnie nie pasuje. Gillis wyszedł bowiem z następującego założenia: jeśli CAŁY hip-hop (wraz z nurtami pokrewnymi), od "Rapper's Delight" przez Endtroducing... po ostatni singiel Jay-Z polega na wykorzystywaniu cudzych nagrań w podkładach, to czemu nie pojechać ekstremalnie i nie sięgnąć po same słynne piosenki, z bestsellerowymi szlagerami na czele?

Oczywiście na podobny pomysł wpadło już kilku gości i rezultaty ich pozostawiały wiele do życzenia. Istnieją jednak dwie podstawowe cechy odróżniające Gregga od autorów "A Stroke Of Genius", Grey Album czy West Sounds. Po pierwsze, zamiast konfrontować jeden numer (wokal) z drugim numerem (podkład), w obrębie jednego tracka czerpie on z kilkunastu-kilkudziesięciu skrawków, prowokując szaleńczą paradę odniesień, za którą przy najszczerszych chęciach ciężko jest nadążyć. Po drugie, dysponuje niezwykłym uchem do kapitalnego zestawiania fragmentów utworów obok siebie, organizując chaotyczny materiał w logiczną (!!) narrację. (Oba te czynniki zbliżają zioma raczej do Avalanches, niż zwykłych mashupów.) Jego trzeci (na dwóch poprzednich udoskonalał identyczną strategię, miksując przykładowo Justina T. z tATu albo Coldplaya z Beyonce) w dorobku krążek to taneczny rollercoaster po chartsach z (głównie) zeszłych 15 lat, demaskujący powagę indie-rockowych hymnów i okraszony niekończącym się szeregiem bezwzględnych nawijek. Krótko mówiąc, pełni rolę radia, o którym marzyłem na wstępie. Spójrzmy dokładnie co oferuje – odpalmy tę imprezkę! –Borys Dejnarowicz

01 "Once Again"
Do takich efekciarskich konstrukcji podchodzę raczej z nieufnością, a pierwsze sekundy rozgrzewacza "Once Again", utrzymanego w konwencji niezobowiązującego bounce'u z Ludacrisem w roli głównej, zdają się obawy potwierdzać. Dopiero histeryczne, wielowątkowe przełamanie będące efektem idealnego zgrania Boston i Fabolousa wyrywa z apatii, zapowiadając coś większego. I od nowa. Genialny moim zdaniem mostek, gdzie intro Verve stanowi tło do niewyględnych zachęt względem pań ("Bitter Sweet Symphony" w kontekście seksualnym – wpadł na to który?) rozdziela część uporządkowaną od tej dotkniętej wszystkoizmem, bo potem mostki mieszają się z przejściami bez większego sensu. Noel Gallagher spotyka Slim Thuga i obaj mówią o czym innym, przy słupku 2:18, niczym w przymałym Hyde Parku stoi tłumek gwiazd i gwiazdeczek, które zagłuszają się wzajemnie, a na końcu jeszcze najpopularniejszy biały raper zostaje zredukowany do jednej sylaby, co jest akurat śmieszne w szerszym kontekście. Całość mocno nieuporządkowana, ale rokuje dobrze i zapowiada inne atrakcje. –Filip Kekusz

02 "That's My DJ"
Następny w kolejności numer dwa wkracza płynnie i gładko niczym kolejny bit swego poprzednika, oferując jednak nieco mniejszą od niego różnorodność stylistyczną i nastrojową. Z początku panuje tu klimat ziomalskiej imprezy przy dźwiękach pozytywnie naładowanej hip-hopowej energii, lecz wraz z przesterowanym riffem mainstream-rockowego Chicago (prosto z wydanego w roku siedemdziesiątym sofomora), a później hipnotyzującym mostkiem Three 6 Mafia rozpoczyna się etap pełnego scratchów DJskiego pokazu umiejętności. Końcówkę urozmaica tymczasem sample "Blinded By The Light", jednego z popularniejszych kawałków Manfred Mann Earth Band (post-60'sowego projektu keyboardzisty sławnych przedstawicieli British Invasion), wraz z którym powraca Gregg Gillis w rejony Avalanchesowego disco-eklektyzmu, antycypując pop-rockową masakrę utworu następnego. –Patryk Mrozek

03 "Hold Up"
Zaryzykuję stwierdzenie, że skrzyżowanie "Where Is My Mind" z "Hate Me Now", którego możemy tutaj uświadczyć, to najbardziej udany fragment całego Night Ripper. Spotkanie klasyku Pixies z niezbyt udanym utworem Nasa na papierze może wyglądać na pomysł chybiony, jednak w praktyce okazuje się niezwykle ciekawym i atrakcyjnym zestawieniem. Zresztą całe "Hold Up" to bez wątpienia jeden z najzgrabniej posklejanych utworów albumu. "It's Like That" płynnie miesza się z Ludacrisem, scratchowanym 50 Centem, by dalej przejść w wyżej wspomniany już mix. Następnie przydługi występ Nasa zostaje zastąpiony zabawnym "Laffy Taffy". Wesołą atmosferę utrzymuje bliżej nieznana garstka dzieciaków wykrzykująca radośnie tytułową frazę, zaś dla utrzymania równowagi w świecie na koniec dostajemy starego dobrego Weezera z "Say It Ain't So". Wszystko zmontowane sprawnie, bez zgrzytów i jakichkolwiek bolesnych zacięć. –Łukasz Halicki

04 "Too Deep"
Zupełnie, zupełnie nie interesują mnie składniki początku tego numeru – suchy bit, masa szablonowych wokali (samplowani tu między innymi Juelz Santana czy też KRS-One powielają błędy tego zdebka Ushera, fuu). Wyjdę na konserwatystę, ale robi się ciekawie dopiero gdy słyszymy... Beatlesów. Czy tam pierwsze sekundy Aerosmith coverujacych "Come Together". Highlightem natomiast okazuje się być moment gdy wyłania się wesoło podrygujacy – i klasyczny przecież – motyw otwierajacy "Today" Smashing Pumpkins. Nie uświadczamy go na długo oczywiście, ale Corgan nie ma prawa narzekać – Alicie Keys wpuszczono na posesję ledwie na dwie sekundy (śpiewa "Unbreakable" i spada). Nadaje to siły wejściu epickiego pianinka indie-rockowców z Phantom Planet. Plastikowy bit co prawda towarzyszy większości tych wydarzeń, ale wobec dynamiki ciekawego miksu przestaje się nań zwracać uwagę. –Jędrzej Michalak

05 "Smash Your Head"
"Smash Your Head" dobrze ilustruje dwie ogólne cechy projektu Girl Talk. Po pierwsze dysproporcja r'n'b/hip-hop (zwłaszcza gównianego bounce'o-hopu spod znaku Young Jeezy) w stosunku do nieco "niedoreprezentowanych" innych genre'ów – oznaka mimo wszystko pójścia na łatwiznę w sięganiu po oczywiste murzyńskie bangery (z drugiej strony może przez to Night Ripper posiada wyraziste oblicze, nie stając się chaotycznym zlepem wszelkich piosenek). Po drugie poprzez reminiscencję bardziej podobają się melodie, które się już raz słyszało. A więc albo jakiś przywołany do życia prywatny faworyt rozjaśnia twarz w uśmiechu albo melodia gdzieś tam się przyjemnie plątała w folderze unused icons dysku twardego, a teraz dostajemy szansę by taki zapomniany przebój obudzić do życia. Zatem nie robią na mnie wrażenia Trina, Lil Wayne czy emo pizdki Fall Out Boy (tracki te zassałem "po fakcie"), za to miłą niespodzianką okazały się rozpoznawalne na kilometr zacięcia dętych Public Enemy, sprzęg gitarowy "Scentless Apprentice" Nirvany i zapętlony motywik Pharcyde. Jest w "Smash Your Head" element profanki, ostatecznie broni się jednak atak z "Juicy" Notoriousa na dostojny temat pianina "Tiny Dancer". Broni a raczej wymiata: B.I.G. został w całą historię wkręcony z szacunkiem, bez większych manipulacji – zeskreczowany tylko przy fragmencie "I let my tape rock 'til my tape popped". Pozwala się autor rozpędzić Wallace'owi w korespondencyjnym pojedynku/współpracy z Eltonem Johnem; w efekcie, niedowiarków wątpiących w potęgę flowu Biggiego zapraszam do zapoznania się z tą fenomenalną dekontekstualizacją rapowej materii. –Michał Zagroba

06 "Minute By Minute"
Najbardziej zapierający dech w piersiach odcinek Night Ripper, "Minute By Minute" definitywnie udowadnia na czym polega przewaga Girl Talk nad setkami zbliżonych estetycznie konceptów z przeszłości. Wyczucie i wrażliwość z jaką LL Cool J (0:27) przypływa do rozkosznego zderzenia prostaków Ying Yang Twins (mistrzowskie "I need a dime / That's top of the line / Cute face, slim waist, with a big behind") z wyrafinowanym g-funk-beatem od Warrena "What's N-X-E-T" G (0:45) to dopiero prolog dla następujących wydarzeń. Profanacja w posłużeniu się Mangumem jako nabiciem rytmu (1:04) dla sekcji "White Rabbit" Jefferson Airplane, a potem dla moich ukochanych Steely Dan z openera Aja (1:32) przygotowuje już na szok. Juelz Santana, ten młodociany gangster z przerostem ego, oznajmia "time to whistle at her" (2:08)... i wtedy staje się cud. Gillis wrzuca dwa pady syntezatora z "Damn I Wish I Was Your Lover" Sophie B. Hawkins i przywołuje moje najgłębsze wspomnienia z dzieciństwa. Łezka się w oku kręci gdy keyboard tego genialnego lesbijskiego lamentu, godnego miana kobiecego "True", zostaje w mig skompromitowany orientalną bhangrą Panjabi MC (2:17). W tej sekundzie osiągam apogeum. Dreszcze podczas penetracji zaułków płyty pojawiły się u mnie jeszcze tylko raz, na wysokości 0:45 w 13 kawałku, i to by było na tyle. –Borys Dejnarowicz

07 "Ask About Me"
To, co urzeka w produkcjach typu Night Ripper to uczucie bezpośredniego, niemal cielesnego uczestnictwa w uniwersum, jakim jest muzyka pop (mówię tu o wszystkich przejawach i konsekwencjach tego uczestnictwa). Strukturalnie to przekaz podobny do otoczki transmisji imprez sportowych – wielokulturowa mozaika zredukowana do dobrze rozpoznawanej ikony. Wielokulturowość i pluralizm celebrowane przez teledysk na temat wielokulturowości i pluralizmu. Tutaj przejawia się to doborem najbardziej reprezentatywnych hooków, które mają wyłącznie odniesienia poza-tekstowe. To przeciwieństwo muzyki konkretnej, której teoretycy marzyli, by słuchacz zapomniał o źródle dźwięku. W Girl Talk nie ma nic poza odniesieniem – i właśnie kategoria rozpoznania jest podstawowym źródłem przyjemności. Z drugiej strony, aby doznania były zagwarantowane, potrzebna jest jednak płynność i błyskotliwość. "Ask About Me" to jeden z najmniej przekonujących fragmentów Night Ripper i słabo sprawdza się na zasadzie pojedynczego tracka. Mówiąc językiem dziennikarstwa popowego – nie wymiata, nawet nie wielbię specjalnie tych artystów, którzy się na nim znaleźli. –Piotr Kowalczyk

08 "Summer Smoke"
Hochsztapler, a może człowiek baroku / ej przecież świętokradcze zestawienie "Galang" i "1 Thing" ciężką artylerię wytoczył, wstąpiłem na działo / niby w zasadzie nic odkrywczego, ale i tak daje radość, bo inżynier Mamoń lubi znajome piosenki / ale wiesz, to nie to co z-"My Humps"-owanie "Heartbeat" wysuwające element rytmiczny na pierwszy plan, odkrywcza rekontekstualizacja / a wirtuozeria mixerska kolesia? / no sorry gdzie jest element twórczości w soleniu czy pieprzeniu George'a Michaela, let's talk about sex baby / a może mam to w kroku / gdyby on tą Real McCoy i Kanye Westa przed zestawieniem przekwasił na odgłos pierdów w pro-toolingu, element kreatywności byłby większy, nie fair? ale cóż, życie nie jest fair / czekamy na pierwsze pozwy, w razie gdyby płyta zaczęła się sprzedawać / rozumiesz, Paweł, jakby na przykład wyprodukował te sample à la Basiński to pewnie bym doznał / no dobra, ale puszczałem na imprezie, bauns pierwsza klasa / nie mogłem opanować śmiechu słysząc pokrzykiwanie "we want some pussy" na tle "Cut Your Hair", toż to lobbing środowiska fryzjerów intymnych / dobrze się bawię, ale czegoś mi brakuje, choć nie jestem pewien. –Tomasz Gwara

09 "Friday Night"
Gregg Gillis ze swoją miłością do Nirvany, TOP 40 i rapu jest typem idealnym hipsterskiego konsumenta muzyki pop – naiwnego, świadomego, autoironicznego, a jednocześnie w pełni zaangażowanego. "Friday Night" to kawałek zbudowany, podobnie jak kilka innych tutaj, na serii niedokończonych kulminacji – jak rozkręcająca się gorączka piątkowej nocy. –Piotr Kowalczyk

10 "Hand Clap"
Jeśli z początku może się wydawać, że "Hand Clap" to tylko przerywnik, to w okolicach drugiego przesłuchania wiadomo, że to jeden z najdzikszych bangerów na "Night Ripper". W niecałe dwie minuty zjeżdża spiralnie w dół zostając w jednym miejscu jeszcze krócej niż większość jego towarzyszy z albumu. Spodziewasz się, że to będzie piosenka Daft Punk, ale nagle jest piosenką Basement Jaxx, ale kończy się wrzuceniem Gwen Stefani do niszczarki. Co jest całkiem boskie. Jako chyba jedyny w redakcji nie uwielbiam "Hollaback Girl", ale ten skrawek tu umieszczony z wielokrotnie pomnożoną liczbą bpm pasuje świetnie i jest jak ścieżka speedu z okazjonalnymi truskawkami po drodze. Nie zauważasz kiedy zaczyna się następny track, nie wiesz co właśnie rozbiło ci czaskę i nie możesz nawet wydłubać truskawek z nosa. –Łukasz Konatowicz

11 "Give And Go"
Czasy się zmieniają, bez dwóch zdań. Gdybym rok czy dwa lata temu został spytany o wrażenia z odsłuchu Night Ripper prawdopodobnie wzruszyłbym ramionami – szczerze mówiąc jakoś nigdy mnie podobne eksperymenty nie kręciły. Ale to było daaaaawno temu, a tu się jednak okazuje, że to nie przelewki i słucha się tego materiału zajebiście czerpiąc nieopisaną przyjemność z odgadywania z czego tu czy tam Gregg skradł ten czy tamten motywik. Dobra, dobra, to co my tu mamy pod jedenastym indeksem? Jak zwykle: kilkanaście fragmentów innych nagrań, z których przeciętnemu słuchaczowi po pierwszym odsłuchu uda się wyłapać prawdopodobnie openera albumu Sister SY i kawałek zakatowany przez wszystkie radia grające tak zwane złote przeboje, czyli Collinsowy "Another Day In Paradise". Wśród najbardziej wkurwiających kawałków ever Phil miałby tym numerem szansę zawalczyć co najmniej o podium, więc nawet kilkusekundowy kawałek tej zaangażowanej pieśni (pamiętacie klip?) sprawia, że do jedenastki nie chce się wracać tak często, jak do innych kawałków z tej płyty. Choć nie da się zaprzeczyć, że to co wyrabia się na wysokości 00:45, kiedy pojawia się "Schizophrenia" znakomicie współgrająca z "1, 2 Step" (Ciara ft. Missy jakby ktoś zapomniał) to mistrzostwo świata w kategorii kreatywnego miksowania i idealny komentarz do nieco, przyznajmy, "schizofrenicznego" stosunku do współczesnej muzyki bardziej świadomych jej odbiorców, którzy nie gardzą ani zajebistym komercyjnym popem, ani czymś, co zwykło się na łamach tego serwisu nazywać niezalem. Swoją drogą ciekawe, ile lat minie zanim ktoś, kto lubi zarówno Beyonce, jak i Pavement nie będzie uważany w tym kraju za dziwaka przez tych wszystkich, dla których etos "niezależnej" muzyki znaczy tak wiele. –Tomasz Waśko

12 "Bounce That"
"O każdej sztuce miał Tamuz Teutowi wiele dobrego i wiele złego do powiedzenia, o czym długo byłoby opowiadać. Otóż kiedy doszli do liter, powiedział Teut do Tamuza: Królu, ta nauka uczyni Egipcjan mądrzejszymi i sprawniejszymi w pamiętaniu; wynalazek ten jest lekarstwem na pamięć i mądrość. A ten mu na to: Teucie, mistrzu najdoskonalszy; jeden potrafi płodzić to, co do sztuki należy, a drugi potrafi ocenić, na co się to może przydać i w czym zaszkodzić tym, którzy się zechcą daną sztuką posługiwać. Tak też i teraz: ty jesteś ojcem liter; zatem przez dobre serce dla nich przypisałeś im wartość wprost przeciwną tej, którą one posiadają naprawdę. Ten wynalazek niepamięć w duszach ludzkich posieje, bo człowiek, który się tego wyuczy, przestanie ćwiczyć pamięć; zaufa pismu i będzie sobie przypominał wszystko z zewnątrz, ze znaków obcych jego istocie, a nie z własnego wnętrza, z siebie samego. Więc to nie jest lekarstwo na pamięć, tylko środek na przypominanie sobie. Uczniom swoim dasz tylko pozór mądrości, a nie mądrość prawdziwą. Posiądą bowiem wielkie oczytanie bez nauki i będzie się im zdawało, że wiele umieją, a po większej części nie będą umieli nic i tylko obcować z nimi będzie trudno; to będą mędrcy z pozoru, a nie ludzie mądrzy naprawdę".

"Szczególnego znaczenia nabiera kwestia kontaktu z komputerem podłączonym do internetu. Specjaliści jednogłośnie twierdzą, że jest to medium dla dziecka niebezpieczne". –Paweł Nowotarski

13 "Warm It Up"

–Monika Gruszka

14 "Double Pump"
Cieszę się że kolo wyśmiał "Hung Up", bo "Hung Up" niczym innym nie jest, jak tylko marnym mashupem właśnie, żerując na progresji akordowej standardu ABBY. Ale tu Madonna ze swoim "time goes by, so slowly" stanowi tylko pomost do tego słynnego riffu "1979" Smashingów, więc da się znieść. –Borys Dejnarowicz

15 "Overtime"
W "Overtime" Gillis zabiera słuchacza na sentymentalną podróż w przeszłość, serwując między innymi fragmenty trzech kawałków, które każdy zna. Od takiego numeru cała zabawa się zaczyna: gdzieś w tle za hiphopowcami z Three 6 Mafia pojawia się intro do "1979" Smashing Pumpkins (to w ogóle dla mnie miesiąc niejako sponsorowany przez ten kawałek: Kevin Smith w dwójce Clerks też wykorzystał ten numer – co skłania mnie do stwierdzenia, że chyba sobie muszę w końcu cholera kupić na CD Mellon Collie..., bo to jednak dobra płyta była), by zniknąć gdzieś po 30 sekundach ustępując miejsca kilkusekundowemu samplowi piosenki znanej z interpretacji Britney Spears, czyli "I Love Rock 'N Roll" (w oryginale wykonywanej przez Joan Jett and the Blackhearts). Highlightem piętnastego utworu na trzecim albumie Girl Talk jest jednak na pewno co innego, a mianowicie wykorzystanie refrenu jednej z moich większych gulity pleasures dzieciństwa, kawałka w którym mając jakieś 11 czy 12 lat zasłuchiwałem się bez opamiętania (przy okazji wpatrując się w zdjęcia Stevie Nicks, bo wiecie, ja kiedyś myślałem, że ona ładna jest), "Little Lies" Fletwood Mac zmieszanego z rapem "Tootsee Roll" 69 Boyz. Co ciekawe, takie połączenie w ogóle nie razi, co jest generalnie cechą całej tej płyty. Najbardziej radykalne miksy sprawiają słuchaczowi największą radochę na zasadzie: "wow, to się nie miało prawa udać, a przecież brzmi totalnie". –Tomasz Waśko

16 "Peak Out"
Finalizujący całość numer szesnasty podobnie jak cała płyta łączy wirtuozerię, muzyczną pomysłowość, pornografię i hmmm, chciałem powiedzieć romantyzm, ale tak daleko się nie posunę. Jednym słowem: przewrotność. W początkowym samplu Timbaland zwraca się do całego świata (w jego pojęciu), czyli do west coast, east coast i południa, oddając dobrze mashupową filozofię płyty Girl Talk. Po takim ideologicznym wstępie, a przed miksującą popowe electro z hip-hopem codą mamy najbezczelniejszy moment wydawnictwa: hustlazz z 2 Live Crew śpiewają w duecie z Paulem McCartneyem. Raperzy inwokują "We Want Some Pussy", do czego MacCa dopowiada rozmarzonym głosem "I Lo-ove You-u". I chociaż początek sampla z ody do cipki w połączeniu z pavementowym "Cut Your Hair" sugeruje, że Girl Talk podchodzą ze sceptycyzmem do lat siedemdziesiątych, a przynajmniej do stylu uczesań miejsc intymnych z tamtych czasów, to mi jako podsumowanie całości przychodzi do głowy cytat z pewnego utworu z tej pięknej dekady (kto zgadnie czyjego?) "Vicious / You Hit Me With A Flower". Dla ścisłości dodam, że w tych girltalkowych kwiatkach chyba był ukryty metalowy pręt, bo czuję się oszołomiony. –Piotr Cichocki

17 Outro
Jak widać, ilu autorów tyle punktów widzenia – od naiwnej, szczeniackiej zajawki, po merytoryczną krytykę posiłkującą się kategoriami antropologicznymi i Platonem; z pewnością mamy do czynienia ze zjawiskiem budzącym wielkie emocje i kontrowersje. Spróbujmy wszakże sprecyzować esencję Night Ripper, tę fundamentalną przyczynę zajebistości, wskażmy sedno gorączki wokół niej. Czy chodzi o pomodernę podniesioną do entej potęgi, o nowe znaczenie starych dzieł w nowej sekwencji i towarzystwie? E tam, to było tysiąc razy. A więc może o ten Tymonowy "wyścig pokoju", gdzie w jednej drużynie jadą Cobain, Coltrane, Lennon i inni – adekwatne ujęcie problemu chaosu informacyjnego i nieogarnialnego ogromu nagrań w necie lat dwutysięcznych? Zgoda, ale to boczne piętra interpretacyjne. Więc może o radochę z rozpoznawania źródeł którymi posłużył się pan Gregg? Jasne, ale większość przecież znamy na pamięć, a resztę obczaimy poprzez Google. Więc w czym, no w czym tkwi świeżość tej diabelskiej receptury? W tym, że chłopak, nie posiadając żadnej oszałamiającej płytoteki na półce, deklarując się zupełnym "normalsem", zwyczajnie zlepił ze sobą ulubione kawałki w jeden party mix, sugerując zarazem światu, iż każdy z nas może zrobić taki sam we własnym domu dla czystej frajdy. Gdy tylko znajdę chwilę wolnego, planuję obczaić w Cool Edicie swój. –Borys Dejnarowicz

Redakcja Porcys    
13 października 2006
BIEŻĄCE
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)
Wywiad z Jasonem Pierce'em