RECENZJE

Geeez'n'Gosh
Nobody Knows

2002, Mille Plateux 5.9

Uwe Schmidt to jeden z "bogów" elektroniki. Niekoronowany cesarz związany z techniczną muzyką od roku 1986. Mimo to, mało kto o nim słyszał. Większość z jego nieskończenie wielkiego katalogu (Uwe wydaje po kilka płyt rocznie) to niekwestionowane, szlachetnie wygrawerowane rarytasy. Wśród ponad 100 albumów, epek i singli napotykamy na muzykę absolutnie wyzwoloną, zabawę konwencjami, kreacje poważne i burleski, arcydzieła neo-jazzu oraz mariaże z meksykańskim hip-hopem z obrazkami porno na okładce, kwaśne trans-ambientalne podróże z okresu rave rewolucji oraz czternastu piłkarzy z mlecznej czekolady, czyli 8-bitowe wariacje na temat bossanovy i rumby.

Mam wymieniać dalej? Proszę bardzo. Co powiecie na nieposkromione szaleństwa południowoamerykańskiego temperamentu ścinane maszynkami do electro przejażdżek przypominających wnętrze rury od odkurzacza? Albo czterech maciadores z cymbałami, kontrabasem, bongosami i dmuchanym klawikordem, o przeuroczej nazwie Senor Coconut (czyli Pan Kokos), zgrywających się w najprawdziwszych kowerach Kraftwerku. Oczywiście za chwilę maciadores scalają się znowu w jedną istotę i pod postacią Uwego wylatują w kosmos nagrywać swoje kliki na piątą ambientową sesję z Petem Namlookiem. A cudowna płyta Schnittstelle mogła być inspiracją dla Confielda Autechre i jakże ona kontrastuje przy bezemocjonalnym, bezmelodyjnym, bezbarwnym i infantylnym Dos Tracks, będącym tym dla muzyki elektronicznej, czym język ASCII dla komputerowych środowisk graficznych. I czy to wszystko kłóci się z wykręcaniem swinga tak, jak by to robił kwartet Johna Coltrane'a przeniesiony w XXI wiek, albo przerabianiem Beatlesów, Rolling Stonesów, Prince'a i Bowiego na swoją electro-jazzową modłę? No jakże ma się kłócić, skoro za tymi wszystkimi muzycznymi teatrzykami kryje się jeden i ten sam człowiek.

Prześmiewca, hochsztapler, ekscentryk, eksperymentator, kosmopolita, permanentnie aktywny i artystycznie płodny twórca elektronicznego renesansu, a może baroku, a może mam to w kroku. I co powiecie na otchłań przed nami i drugie tyle płyt, które czekają na to, aby dopiero ujrzeć światło dzienne, na to żeby pojawić się w głowie naszego pana Kokosa Schmidta? Czyż śledzenie tej historii nie jest czymś fascynującym? Niestety, większość z jego projektów ukazuje się w limitowanych nakładach rzędu 1500 egzemplarzy. Tych, którzy chcieliby się zapoznać z jego twórczością, mogę pocieszyć jedynie powiedzeniem: dla chcącego nic trudnego!

Los limitowanego nakładu nie spotyka na szczęście wszystkich jego płyt, czego przykładem jest omawiany krążek. Geeez'N'Gosh to electro-gospel, kolejne wcielenie tranzystorowego buhaja z Chile (Uwe wyemigrował z Dojczlandu w 1996 roku). Specjalne danie przyrządzane dla Mille Plateaux. Wcześniej pod tym samym aliasem podany został tutaj bliźniaczy album pod wiele mówiącym tytułem My Life With Jesus i to jednak tamten podobał mi się bardziej.

Tutaj również mamy do czynienia z połączeniem dwóch wykluczających się światów – pełnego duszy, komiksowo ujętego śpiewu natchnionych biblią afroamerykanów (przypuszczalnie) z nieco ciężkostrawnymi, gliczowatymi bitami mastah Uwe. Tkanka prykających i tykających cykobitów jak zwykle u Atoma nie ma nic wspólnego z elegancją, gracją i harmonią. To raczej pchli cyrk. Rolę nadrzędną sprawują na płycie pocięte i skromne występy "zatopionych w bożym miłosierdziu". To strzępy oryginalnych pieśni w rodzaju "Matka pokazała mi drogę, którą mam kroczyć", "Śpiewaj z nami pieśń na cześć Pana" i "Jezus ocalił me życie" są tutaj clue programu. Ale Uwe nie daje tym śpiewom pełnej swobody, nie pozwala żeby to ci anonimowi śpiewacy królowali na płycie. Często deformuje loopy, bawi się nimi, filtruje i tnie. To on jak zwykle jest władcą materiału i przez cały czas słyszymy piętno, które odciska. On też nie pozwala na to, aby płyta nas porwała tak, jak zgromadzony lud w baptyskim kościele.

Najlepsze na płycie "Mother Showed Me", "The Love Of God" i "I'm Determined" najlepiej łączą w sobie eksperymentalną naturę Atom Hearta i emocjonalny potencjał rozśpiewanych katolików, który w jego rękach nabiera groteskowego wymiaru. "The Love Of God" po trzech minutach każdy gotowy jest ogłosić najsłabszym momentem płyty. Jedyne co przez ten okres słychać, to ekspres do kawy i jakieś nieistotne pryki w tle i gdy wygląda na to, że ta monotonia będzie trwać bez końca, szum ekspresu przeradza się w pierwszą głoskę gardła kogoś naprawdę przejętego miłością bożą. "I'm Determined" to jeden z niezliczonych hiciorów fantomasa o tysiącu twarzach, niewątpliwie najlepszy na płycie – melodyjkowaty, bliżej tradycyjnej kompozycji, pokazuje na co tak naprawdę stać Schmidta, gdy tworzy coś przystępniejszego i bardziej uniwersalnego.

Nobody Knows potwierdza pewną niepisaną regułę dotyczącą twórczości Atoma, mówiącą, że jeśli by przyjrzeć się poszczególnym jego płytom, to na próżno szukalibyśmy czegoś wybitnego. Dopiero obraz całokształtu i imponująca, niemalże taśmowa produkcja, połączona z zadziwiająco wysokim poziomem kolejnych kamyczków na kopcu osiągnięć, daje do myślenia i wzbudza podziw. Nobody Knows nie zajmuje na tym kopcu pozycji szczególnej – z pewnością przyciąga oryginalnością, ale po poobracaniu go w palcach może wydać się trochę brzydki.

Jeśli chcecie skosztować Franka Zappy podziemnej elektroniki, Johna Zorna midi-rumby, człowieka od elektronicznego kraut-gospela, Nobody Knows może być tylko wprowadzeniem do świata jego nieskrępowanego muzycznego umysłu. I nie zrażajcie się tym, co ujrzycie po raz pierwszy. Wszak przedsionek, w którym trzymamy buty, nie daje nam nawet ułamka tej wiedzy, którą można posiąść po zwiedzeniu całego domu.

Krzysztof Zakrocki    
9 października 2002
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)