RECENZJE
Flying Lotus
Until The Quiet Comes
2012, Warp
Myślę, że wraz ze zbliżaniem się nowego albumu Flying Lotusa nie tylko ja, lecz także i wielu die-hardów
Cosmogrammy musiało odczuć narastającą obawę o to, czy kolejna koncept-produkcja
Stevena Ellisona jest w stanie stać się czymś innym, niż tylko poprawnym zestawem odrzutów z
majestatycznej poprzedniczki (co wciąż byłoby poziomem raczej nie do osiągnięcia dla innych
producentów), bądź też, czy jeżeli Steven Ellison zechce dalej brnąć w futurystyczne kompozycje
zdominowane przez narrację strumienia świadomości, to czy nie przestanie tworzyć muzyki, a
zacznie, jak powiedziałby Klaus Schulze – testować elektryczność?
Żeby zrozumieć z jak ciężkim bagażem własnej doskonałości przyszło zmierzyć mu się na
kolejnym albumie, warto przypomnieć sobie wartość Cosmogrammy – warto pamiętać, jak
bardzo szokujący był to album, który automatycznie wzniósł na wyższy poziom wymagania wobec
producentów dłubiących w Abletonie, przypominając, że prawdziwa przyszłość muzyki tkwi w
przekształcaniu niewyczerpalnych zasobów jej przeszłości, a nie, w choćby najbardziej wprawnym,
ograniczaniu się do odgapiania od kolegów po fachu. Przestrzeń konceptualnego matrixu
Cosmogrammy jest zupełnie unikalną "futurytmiczną" (za Kode9 z Sonic Warfare) maszyną, napędzaną przez tę samą energię, która niegdyś popychała do tworzenia Sun Ra,
Bootsy Collinsa, aż po pionierską trójkę Atkins/May/Saunderson z Detroit, którym pierwszym
udało się w pełni skojarzyć afroamerykańską rytmiczność z nowatorskimi technikami białych – z
tego dziedzictwa m.in. korzystał Ellison produkując swój trzeci album, który raczej lekko siądzie w
dwudziestce dekady.
Pewnie zabrzmi to trochę groteskowo, ale deliberacje nad tym, czy nowa produkcja FlyLo
wykorzystuje za dużo cosmogrammicznych patternów, czy może za mało, czy dyskografia Ellisona
na wysokości Until The Quiet Comes wciąż zachwyca, a może już zawodzi, zajęły mi
ponad długi miesiąc i trochę długości paznokci. Na pewno odpowiada za to po pierwsze produkcja,
która ma wprawdzie lepszy zakres dynamiki, ale nie jest już tak głośna, jak to uprzednio bywało,
i nie utrzymuje sztywnego skupienia w ryzach przez całą długość albumu. Po drugie koncepcja.
Koncept Cosmogrammy zaplanowany był na poziomie całego albumu , koncept UTCQ
realizuje się natomiast w obrębie poszczególnych kawałków, których incepcyjna konstrukcja
(wraz z nieregularnymi rytmami) sprawia, że każdy kolejny odsłuch jest "zdejmowaniem większej
matrioszki", co jest w sumie równie ekscytujące, co dezintegrujące, przez co odpowiedź na pytanie
"no co tu się w końcu dzieje?" może zająć trochę czasu.
Konkluzja jest taka, że Until The Quiet Comes to jest z pewnością album, który
FlyLo powinien wydać w 2012 roku. Naprawdę, nie dajmy się nabrać na słabość tytułu (który
jednocześnie może być bardzo dobrym tytułem, dowodzącym, że tandetna pretensjonalność
wpisana jest trwale w kulturę ponowoczesności), jego kompozycje to wciąż żywa wyspa na mapie
coraz bardziej amorfizującego się świata muzyki elektronicznej, być może dlatego, że właśnie ich
autor nie jest kolejnym, który stara się odnaleźć w równoległej, androgynicznej rzeczywistości
komputerowej, a usiłuje stworzyć własny, silnie oddziałujący zespół reminiscencyjny, odwołujący
się do marzeń i snów, z bardzo żywego przecież i pełnego zachłannego zainteresowania światem –
okresu dzieciństwa,
Wydaje mi się, że Steven Ellison mógł być trochę zmęczony uporczywym namecheckingiem
Coltrane'ów przy każdej wzmiance o Cosmo, stąd w wywiadach wielokrotnie podkreślał,
że na nowym LP chce odciąć się od jazzowego brzmienia (zrezygnował nawet z udziału trąbki
swojego kuzyna Raviego Coltrane’a). Nie do końca jednak mu się to udało, bo UTCQ jest
wciąż albumem o pięknym, najlepszym bodaj obecnie na świecie jazzowym backgroundzie, a
jeśli coś z założeń przedalbumowych autentycznie słychać, to dużo bardziej inspirację Stereolab i
Can, a zwłaszcza Stereolab, których doskonale można wyłuskać np. na kawałku "Phantasm", który
wyraźnie czerpie przyjemność z zabawy w melodyjnego art-rocka spod znaku tych francuskich
perfekcjonistów. (Aczkolwiek, drogi Flying Lotusie, zapowiedź redukcji jazzu przy jednoczesnej
deklaracji o czerpaniu z dorobku Can oraz Stereolab jednocześnie, nie brzmi zbyt rozsądnie).
Pamiętam, że sporo euforii wywołała informacja o kolabo z Erykah Badu na tym albumie –
wynikiem tego jest bardzo ładna piosenka "See Thru to You" – dynamiczne, trybalne fusion z
imponującymi tom-tomami, ale wokalizy Badu, w myśl samego konceptu, nie stanowią innego
elementu albumu, co featuringi Thoma Yorke'a (ciekawostka – Yorke wysłał swój wokal
przez Internet), Thundercata czy Laury Darlington, wszystkie zmiksowane tak, aby nuceniem w
półświadomości swoich błogich melodii mogły dopełniać oniryczną konwencję.
Natomiast jeżeli ktoś autentycznie pomaga mu w stworzeniu z popsutych pozytywek i zakurzonych
zabawek cieszącej ucho symultanicznej orkiestry, to jest to z pewnością Thundercat, którego
harmoniczny bas genialnie kontrastuje z magicznym bogactwem polifonicznie prowadzonych linii
perkusjonaliów, instrumentów strunowych i idiofonów. Weźmy na przykład "Tiny Tortures", chyba
mój osobisty faworyt wraz ze swą piękną, wygrywaną właśnie przez bas, tortoise'owska melodią,
perfekcyjnie wysyconą mikrodźwiękami dopieszczonymi z pietyzmem właściwym producentom
glitchu czy microhouse’u. Po "Tiny Tortures" przychodzi natomiast już zupełnie inne, stojące
w Donuts co najmniej po kolana, eksperymentujące z post-dubem i spiczowanymi na
future-garage’ową modłę wokalami (mające jednocześnie świetne pianino!), melancholijne "All
The Secrets". Sporo kontrowersji budzi za to utwór "Sultan Request" poprzez swój przewodni 8-bitowy, ludyczny motyw stylizowany na grę video circa wczesne lata dziewięćdziesiąte, z wierzchu
wygląda trochę nawet na żenującą jak na FLyLo kompozycję, ale warto mieć serce i patrzeć w
faktury, a nie tylko oglądać się na subbasy, które też, wszakże, mogą opowiadać ładną sci-fi poezję.
Dominantą albumu jest raczej disneyowski klimat, ale mroczną stronę UTCQ pokazuje
"Only If You Wanna", gdzie ciepłej barwy wokal Thundercata mierzy się z materią, pochodną
do tej z trangresyjnych koszmarów przedstawianych na ubiegłorocznym Passed My By
Andy’ego Stotta. Bardzo podoba mi się również bogatsze implementowanie elementów muzyki
filmowej np. w utworze "Hunger", który, balansując na granicy pretensjonalności, jest jednocześnie
nośnikiem największego bagażu emocjonalnego na całym LP.
Warto oceniając ten album ustrzec się od podstawowego błędu w optyce. Już Cosmogrammę włodarze Warpa reklamowali jako "operę kosmiczną", natomiast spójrzmy na coraz śmielsze
eksperymenty FlyLo z tonalnością, spójrzmy na stosowanie kontrapunktu, bogate aranżacje
syntetycznych strunowców czy dłuższe partie pianina – Ellison sam przyznał, że przysiadł nad
teorią muzyki i dokładnie to możemy usłyszeć – zaczyna przepoczwarzać się z producenckiej larwy
w kompozytora muzyki współczesnej.
FlyLo, nakręcając nam na korbkę pozytywkę z wirującą baletnicą, stymuluje powrót do czasów,
gdy, w przeciwieństwie do dorosłego prymu postrzegania świata, w sposób logiczny nasza
rzeczywistość była mniej lub bardziej idyllicznym kolażem niekontrolowanych kreacji stworzonych
w toku myślenia abstrakcyjnego i takie właśnie były nasze sny: w leniwej ewokacji zupełnie
wyjęte spod pędzla Chagalla – fascynujące, bajkowe, momentami diaboliczne. Steven Ellison robi
audiokopię swoich osobistych wspomnień, po czym rozparcelowuje ją na drobne części i pozwala
nam złożyć je z powrotem, już wg własnego modelu z przeszłości.
Nie wykluczam, że ktoś, zaglądając do sklepów cynamonowych w LA, wyniesie więcej niż 7.6, ale
Cosmogramma otrzymała od serwisu Porcys notę 7 kropka 8, a porządek jednak musi być.