RECENZJE
Flaming Lips
Embryonic
2009, Warner Bros.
Na łamach znanego polskiego serwisu muzycznego Screenagers, Łukasz
Błaszczyk tak pisał o płycie1:
"W kosmologii Flaming Lips nie ma żadnej tajemnicy; pytania pozostaną
bez odpowiedzi, a my będziemy kulić się w obliczu gwiazd. I gdy już
tulę mojego kota na pożegnanie, drugą ręką pisząc 'życie boli', Coyne
na fali niespodziewanego, euforycznego crescendo, postanawia mnie
odratować, wykorzystując tę samą uniwersalną symbolikę, którą przed
chwilą siał zniszczenie – See, the sun's gonna rise / And take your
fears away – i po którą od tysięcy lat sięga człowiek, by
wytłumaczyć się z sensu, jaki nadaje życiu. Słońce wschodzi i
zachodzi, i na miejsce swoje spieszy z powrotem, i znowu tam wschodzi,
a ja przypominam sobie, czym jest równowaga emocjonalna, i mam ochotę
poprężyć klatę, bo wiem, że mój sposób na jesienną chandrę jest jednak
najfajniejszy".
"Zresztą od czasu Soft Bulletin specjalnością
Flaming Lips było ostentacyjne żerowanie na najniższych – (względnie)
uniwersalnych – lękach i emocjach, przy jednoczesnym stosowaniu
relatywnie prostych, momentami wręcz sztampowych, środków wyrazu,
które składały się na ten ich pompatyczny pop. Tyle że w tym przypadku
cała ta ostentacyjna ckliwość, przerysowana, kreskówkowa przaśność i
bufiasty nadmiar formalny nie służyły infantylizacji dyskursu, lecz
neutralizowały tę egzystencjalną czy wręcz funeralną seriozność,
której w innym wypadku – zupełnie na serio - nigdy nie udałoby się im
przemycić bez popadania w banał i grafomanię. Ten karkołomny wybieg,
który zadziałał zarówno na poziomie tekstowym, jak i muzycznym, był
równie imponujący, co trudny do powtórzenia".
"(...) z wielką gracją,
modulując melodię przy pomocy minimalnego podbicia tonacji i lekkich
wahnięć rytmiki. Trwa to niespełna minutę i urywa się nagle, dając
miejsce kolejnej partii chórków Drozda, ślicznym klawiszowym
zdobieniom na drugim planie i plastycznym wizjom Coyne'a – A man
holds a gun / There's no explanation / Oh, he shoots at the sun.
Tym samym po przejściu nawałnicy dokonuje się katharsis, nawet jeśli
to, co słyszymy, to tylko strzępki narracji, jakiś tam ciąg luźnych
skojarzeń. Tak z grubsza wygląda nowy pomysł, jaki mają na siebie
Flaming Lips – muzyczny i tekstowy Disneyland zastąpiła tekstowa i
dźwiękowa miazga".
"W gruncie rzeczy chodzi tu o pewien wspólny zestaw
zgrzytliwych, metalicznych dźwięków lub zwartych, okrojonych do
minimum, oszczędnych melodii, skalibrowanych na wywołanie taniego
dreszczyku wynaturzonymi odwołaniami do miasta, masy i maszyny".
"Flaming Lips osiągają w ten sposób nastrój swojskiej, w gruncie
rzeczy, dehumanizacji, bo to przecież nasze naturalne środowisko i
zestaw dźwięków, które wyznaczają i porządkują nasz codzienny rytm
życia".
"Utwór poprzez swój kontrast odsyła do Stalkera i
archetypicznego starcia logiki i uczuć, które w filmie Tarkowskiego
rozegrało się, w obliczu wielkiej tajemnicy, pomiędzy Stalkerem,
Profesorem i Pisarzem. No bo te kwestie mógł przecież wygłosić sąsiad
Coyne'a czy ktokolwiek, ale nie, to musiał być matematyk z tożsamością
weryfikowalną w wyszukiwarkach, byśmy mogli uwierzyć w bajkę. (...)
Ostatnia ze zwrotek zostaje przeciągnięta, a cały ten wielopiętrowy
moloch ulega powolnej implozji, z której wyłania się treściwa
retrospekcja (...)".
"No właśnie, istotny jest kontekst. 'Silver
Trembling Hands', które jako promówka albumu nie rzucało na kolana
(...)".
"No i znowu okazuje się, że w przypadku Flaming Lips 2+2 nie
równa 4, bo Embryonic jako całość operuje poza równaniem, będąc
czymś, co przewyższa sumę swoich składowych, kontynuując tym samym
tradycję wielkich konceptualnych albumów z lat siedemdziesiątych (do
nich zresztą jest Embryonic najbliżej)".
Nieco wcześniej, na swoim blogu, wypowiedział się też o niej znany
dziennikarz muzyczny, pan Paweł Kostrzewa2:
"To najbardziej wymagająca płyta The Flaming Lips od lat. (...) To
płyta, która może okazać się jedną z ważniejszych w ostatnich latach.
Odwołuje się do ważnych eksperymentów z historii rocka i nawet jazzu,
no i wnosi coś nowego. Stąd jej waga. CIĘŻKA. (...) Kto ma ochotę na
długą jesienną podróż z muzyką niełatwą, ale mądrą i piękną...
polecam. I nie przestaję słuchać".
W "Przekroju" Bartek Chaciński pisał tymczasem3:
"Czy zauważyli Państwo, że jakoś podejrzanie dawno nie było żadnej
płyty Pink Floyd? I w ogóle: że koncept-albumy należą dziś do
rzadkości? Mówi się, że sztuka nagrywania płyt – jako szczególnej
muzycznej formy – odchodzi do lamusa, ale jeśli tak umiera album, to
ja bym go jeszcze trochę pomęczył i długo nie odłączał od aparatury
podtrzymującej życie".
"To jedna długa opowieść dżwiękowa – szalona,
owszem, ale mająca swoje kulminacje, interludia, przetykająca ciężkie
do ogarnięcia długie formy zgrabnymi miniaturami, świetnie podsycająca
i rozlużniająca emocje. Z mocnymi punktami (...), ale też melodiami
ukrytymi pod barokową panierką z efektów i zniekształceń jak w 'If'
czy 'The Impulse'".
"Zespół, który ją stworzył, nigdy nie stał się
gwiazdą z pierwszego szeregu, ale od lat pozostaje jednym z
najbardziej szanowanych na amerykańskiej scenie rockowej. Wywalczył tę
pozycję widowiskowymi koncertami zmienianymi w kolorowe happeningi
oraz tym, że od lat nagrywając dla dużej wytwórni, jest w stanie
zachować całkowitą wolność artystyczną (...)".
"Słychać na nowym
albumie większość zalet The Flaming Lips: od kompletnie
nieprzewidywalnego lidera, który czuje się w zespole nie jak
wokalista, ale jak kurator dziwnego projektu artystycznego, przez
genialnego instrumentalistę Stevena Drozda (...), aż po producenta
Dave'a Fridmanna, który pracuje z zespołem od początku jego (a przy
okazji swojej własnej) kariery. To prawdziwy następca Phila Spectora –
znakiem rozpoznawczym jego brzmienia jest potężny, przesterowany
pierwszy plan przy zachowaniu zaskakująco czytelnych i plastycznych
detali na dalszych planach. Recenzent dostaje dzień albo dwa i w
stresie musi słuchać tych 70 minut, próbując jeszcze spojrzeć na nie z
odpowiedniej perspektywy, jak przystało na album, który chce się
mierzyć z psychodelią Floydów (tych z Sydem Barrettem w składzie) i
zacięciem artystycznym Lennona i Yoko Ono. Podczas gdy świat dawno już
taką perspektywę utracił. Ale nawet kilkakrotne przesłuchanie tej
płyty wystarczy, żeby zrozumieć, że mamy do czynienia z albumem, o
który ludzie będą się spierać, uznając go za wyprzedzające swój czas
arcydzieło (zabawne są w tym kontekście skojarzenia z 'Kid A' grupy
Radiohead – to skupienie wokół nowego życia, embrionu), albo za
bełkotliwy symfoniczny knot. Ja uważam, że skoro Obamie dali Nobla, to
The Flaming Lips, którzy po 26 latach wariactw zaproponowali
największe wariactwo w karierze, w skali sześciopunktowej powinni
dostać siódemkę".
Blogosfera również wrze. Osom Stuff, czyli Sebe poleca4:
"Tu z kolei nowe Usta. Płyta jest na wysokim poziomie. Cała twórczość
zespołu jest trudna do ogarnięcia, ale tegoroczna płyta na pewno jest
jednym z jej hajlajtów, przy Yoshimi Battles the Pink Robots czy The
Soft Bulletin. Nowoczesna psychodelia w garażowej panierce".
1 Albumowi przyznano ocenę 9 (w skali 0-10).
2 Przyznana ocena to :))) w skali uśmieszkowej.
3 6/6; 60,49 zł.
4 Etykiety: dream pop, experimental, power pop, psychedelic, rock.