RECENZJE

Final Fantasy
He Poos Clouds
2006, Blocks/Tomlab
To wstrząsające! Owen Pallet pracuje rozwierając nogi. Tak napisałby "Fakt", myląc się w tłumaczeniu słowa "violinist" i biorąc je za oznaczające "wiolonczelista". Pallet jest tymczasem skrzypkiem, wspierającym na koncertach między innymi Arcade Fire. Jak i Hidden Cameras, więc jednak coś jest na rzeczy! To niesamowite. Jeśli już to poza kulisami, He Poos Clouds to bowiem spokojna płyta, pomocna co najwyżej przy kontemplowaniu soboty spędzonej wraz z całą familią.
Dobrze znane są przypadki szeroko zakrojonego stosowania smyków w indie-popowo-folkowych ramach, na przykład taki Jim Guthrie nasuwa się od razu jako mistrz tej sztuki. Jimmy wszak podszywa swoje aranżacje country-rockowym sznytem, od którego Final Fantasy trzyma się z daleka. Więcej wspólnego bym widział z różnymi Andrew Birdami i Patrickami Wolfami. To co pozytywnie odróżnia Palleta od tej umyślnie przeze mnie (lekko) zdissowanej dwójki to brak smęcenia. O tak! MR Owen co prawda typowo czerpie z dostojności i czaru smyków, skrzętnie jednak równocześnie sięga po ich bardziej rozrywkowy potencjał. Trudno zatem stwierdzić co jest regułą He Poos Clouds, a co od niej wyjątkiem; arystokratyczna melancholic-poważka czy igraszki przywołujące co śmieszniejsze kadry z "Amadeusza". I dobrze! Przyjemnie się głowić nad tym, najpierw śledząc fikuśne hop-sa-sa pianina i fiku-miku na patyku skrzypiec z "This Lamb", a następnie uginając się pod jesienną deprechą "If I were".
Nie twierdzę, że na albumie brak przeciętnych treści, ale zazwyczaj spokojnie nadrabiają interesującą atmosferką. Słabo nie jest ani razu. Tym bardziej, że FF nie zamyka się hermetycznie w jednej konwencji, czego najdobitniejszym przykładem "Song Song", gdzie posłużono się bootlegiem z występu kolesia wybijającego na krześle bengalskie rytmy (no tego stojącego przed metrem Centrum). Szczerze mówiąc można się rozpłynąć przy tym, co się dzieje dalej; jak Pallet mistrzowsko rozwija kawałek transformując go z ascetycznej biesiady przy ogórku Animal Collective na "swój" barok-pop, którego punktem szczytowym jest rzeczywiście genialny (ale genialny) motyw skrzypiec na końcu numeru. Na tym etapie trudno złapać oddech, wszak kolejny "Many Lives" to dziełko wstrząsające, łączące "Domek Na Prerii" z Kafką, o szczegóły nie pytajcie. "I wanna see my wife and kids / And how I would live and how I would die". Te dwa fragmenty i "This Lamb" są tak mocne, że nie wykluczam powracania do krążka za 289 dni, co przy szóstkowej nocie nie zdarza się za często.