RECENZJE

Fennesz
Agora

2019, Touch 6.6

Nie ukrywam, że kompletnie zapomniałam o istnieniu Fennesza. Kiedyś tam z racji tego, że "wypadało", przesłuchałam Endless Summer i rzeczywiście – nie bez kozery zalicza się go do jakiegoś kanonu. Choć zaczynał od gitary, w pewnym momencie zaczął romansować z laptopem (jak my wszyscy) i wkrótce potem stał się legendą (jak żadne z nas). Zanim sprawdziłam Agorę, rzuciłam uchem na parę innych albumów i muszę przyznać, że można mówić o pewnym fenneszowym brzmieniu – skwierczącym ambiencie z glitchowymi elementami i interwałami wietrznego drone'u – idealnym, spójnym przykładem będzie tu Venice z 2004 roku.

Słuchałam nowego albumu niezliczoną ilość razy, za każdym razem zmieniając o nim zdanie. To oznacza, że z pewnością jest j a k i ś. Fennesz pisze na Bandcampie, że pracował poza studiem, w swoim pokoju, ograniczając sprzęt do minimum. Nie przeszkodziło mu to jednak w stworzeniu muzycznej panoramy, przepuszczającej przez siebie świt, nawałnicę, szarugę i zachód słońca. Wszystkie cztery kawałki są jak etapy rozwoju krajobrazu, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Mimo to nie można oprzeć się wrażeniu, że wciąż zachodzą w nim rewolucje lub że album jest zwyczajnie niespójny, w przeciwieństwie do wyżej wspomnianych dzieł.

W pierwszym utworze – "In My Room" – muzyk buduje przestrzeń przeszywającym, wirującym brzęczeniem gitary. Towarzyszy temu ciepły, podniosły synth, coś jakby skrzeczące mewy i ociężałe kroki."Rainfall" niespiesznie, uderzeniami gitary, przechodzi z tego rześkiego spokoju w tytułową ulewę, rozsiewając kaskadę dźwięków. "Agora" z kolei dryfuje na mglistym odrętwieniu, posiłkując się rozmemłanymi synthami. Natomiast "We Trigger The Sun" spędzał mi sen z powiek przez kilka nocy. Mam z nim prawdziwy love-hate relationship, a po tym wszystkim zostanie tylko hate, bo nawet jeśli jest w porządku, to skończyły mu się żetony na mój odsłuch. Bynajmniej nie z powodu swojej niesamowitości. Chodzi raczej o jego nieoczywistość. To budzący do życia jakąś kosmiczną faunę utwór, który faluje dystorsjami gitary, a wszystkiemu wtóruje pohukiwanie, nie wiem już, sowo-delfina dajmy na to. Całe to natężenie jest barwnym, choć przejaskrawionym zwieńczeniem krajobrazu Agory.

Chciałam porównać tę podróż do biblijnego stworzenia świata, ale jeszcze nie postradałam zmysłów, a album, choć nie zdradza użycia nikłych zasobów, nie jest onieśmielająco olśniewający. Nie prosi się o kolejne odsłuchy (ja też nie prosiłam), mimo że jest dobry na raz, kiepawy na drugi raz, świetny na trzeci raz, chujowy na czwarty, przeciętny na piąty, a dalej nie chcecie wiedzieć, ile tych razów miałam. Fennesz to dźwiękowy rzeźbiarz, to nie ulega wątpliwości, ale uważam, że na jego wernisażu rozbolałyby mnie nogi, a najbardziej ucieszyło darmowe wino.

Natalia Jałmużna    
1 kwietnia 2019
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)