RECENZJE

Faith No More
The Real Thing
1989, Slash
Niestety nie dane mi było poznawać twórczości Faith No More w porządku chronologicznym. The Real Thing usłyszałem w dalszej kolejności i przysięgam, że kiedy pierwszy raz ujrzałem teledysk do utworu "Epic" przez dłuższy czas zastanawiałem się kim jest ten długowłosy wymoczek, kalifornijski surfer, w dodatku dysponujący wyjątkowo gówniarskim głosem. Kolor skóry nie pasował do opisu Chucka Mosely, ale bardziej byłem skłonny uwierzyć, że mam tu do czynienia z Courtney Love sprzed operacji plastycznej, niż z Pattonem.
Z deską pod pachą, z hairami powiewającymi w powietrzu, trzeci studyjny album Faith No More to plażowy entuzjazm spod znaku "what's up, dude!" i kawałek rockerskiego wykopu, zaczynającego się od singlowego "From Out Of Nowhere". Wczesne oblicze wyluzowanego Mike'a, ten nie rozwinięty jeszcze w pełni, nieco piskliwy, wyrażający młodzieńczą beztroskę, aczkolwiek intrygujący głos pasuje do przekazu jeszcze lepiej niż białe szorty z wizerunkami delfinów odbijających piłki własnymi nosami albo koszula z rysunkami warzyw uprawiających sweet loving (moi faworyci to seler i pomidor doggy style). The Real Thing prezentuje podobny poziom pozytywności.
Co mnie osobiście zaskakuje to zróżnicowanie i jednoczesna spójność płytki. Zupełnie nie odczuwalne są liczne zmiany stylistyczne od metalu z przymrużeniem oka w rodzaju "Surprise! You're Dead!", poprzez dość klasyczne rockowe brzmienie, w największej sile reprezentowane na albumie, aż po łagodną balladę, jak w kończącym płytę, lekko pastiszowym "Edge Of The World" i pierwszej części "Zombie Eaters". Niezwykle udanie wpasowuje się tu również słynny Black Sabbath'owy klasyk "War Pigs". Bardzo wporzo wypada kawałek tytułowy, drobna próbka tej huśtawki nastrojów i brzmień, z którą często spotykamy się na późniejszych płytach zespołu, z tymże na razie w wersji łagodnej jak owieczka. Tym niemniej The Real Thing właściwie nie zapowiada tego co miało za trzy lata nastąpić.