RECENZJE

Empress Of
Me
2015, Terrible
13 kolorów, 13 rozmarzonych, audialnych miniaturek – w taki sposób Lorely Rodriguez przedstawiła światu Empress Of, swój enigmatyczny artystyczny alias. Pomysł tyleż prosty, co ciekawy i na tyle skuteczny, by dwa kolejne, dopełniające zatytułowany Colorminutes zbiorek utwory oraz frapujący swoją cocteautwinsowościa singielek "Champagne" blogosfera lustrowała już na bieżąco, a wydaną rok później, debiutancką EP-kę Systems prezentowała jako coś, na co wszyscy czekali. To miała być nowa Grimes – eteryczna otoczka, etos DIY oraz pop dla ludzi, którzy gardzą popem albo nie gardzą, ale boją się do tego przyznać. Tymczasem Me wskazuje zasadniczą różnicę między Boucher a Rodriguez – ta druga potrafi nie tylko zaintrygować fajnym singlem, ale również wytrzymać i nie skrewić w formacie albumowym.
Liczne materiały promujące Me sprawiają, że ktoś nieoswojony z tematem mógłby wziąć Empress Of za jakiś projekt-latawiec, perfidnie pasożytujący na sukcesie FKA Twigs. Łatka elektronicznego, alternatywnego r&b, duża doza indywidualizmu, a do tego wszystko pod banderą XL Recordings – elo, jesteś moim epigonem. To jednak dosyć krzywdzący osąd, bo o ile faktycznie znajduję na Me świeżość, której brakowało mi na LP1 i albumach sZa, Dawn Richard czy innych postaci z tego – używając kolosalnego skrótu myślowego – środowiska, o tyle ograniczanie tego albumu do jednej, zasadniczo ciasnej szufladki zasłania kilka szalenie istotnych z punktu widzenia jego zawartości perspektyw. Muzyka Rodriguez ma sobie coś z vaporwave’owego zbieractwa (nie mogę się pozbyć myśli, że monotonnie wyrzucane słowa w "Need Myself" mają swoje korzenie w refrenie "Crush" Jennifer Paige) , co sprawia, że klasyfikowanie jej niespecjalnie ma sens – co chwilę miga tu coś, co znasz, choć nie zawsze jesteś w stanie skojarzyć, skąd. Na swoim debiucie Empress Of bywa roztańczonymi Purity Ring i MØ, bywa nieco mniej wyfiokowaną, nieco mniej zapatrzoną w ejtisy Susanne Sundfør, bywa wreszcie niedostępną house’ową divą.
Przede wszystkim jednak bywa tym, na co akurat ma ochotę – zresztą już sam tytuł wydawnictwa sugeruje skrajnie własny charakter materiału. I rzeczywiście artystka wzięła pełną odpowiedzialność za jego kształt, komponując, produkując i wykonując samodzielnie wszystkie utwory na płycie. Również teksty są wysypem narracji, wspomnień i obserwacji wprost z życia Rodriguez. Problemy z opłatą czynszu, zawirowania związków, obrzydzenie próżnością, podkreślanie różnego rodzaju nierówności – Me to album o wstawaniu z kolan i kształtowaniu swoich poglądów, zapis neuroz i refleksji towarzyszących wczesnej dorosłości dziewczyny dorastającej w dużym mieście. To miasto wyraźnie przebija się również w warstwie produkcji. Głębokie basy, jednostajne kaskady zimnych beatów, metaliczne dropy i rozwibrowane linie synthów brzmią nowocześnie na takiej zasadzie, jak nowocześnie brzmiało bardzo miejskie przecież Body Music, przy czym w przeciwieństwie do Georga Reida, Empress Of bardziej skupia się na tworzeniu soundscape’ów niż cyzelowaniu i ubarwianiu poszczególnych ścieżek.
Sama produkcja to jednak nie wszystko – do sukcesu trzeba jeszcze dobrych utworów, a takich na Me nie brakuje. Zacznijmy od tego, że "Standard" to jedna z najlepszych piosenek, jakie w tym roku słyszałem (jakieś top 10 singli na miękko). Prosty, podbity soulowym chórkiem bit to jedno, przedziwny, unoszący się w powietrzu mostek drugie, ale wobec potęgi refrenu jestem całkowicie bezbronny. "Everything Is You", najbardziej zbliżony stylistycznie do r&b, otwierający wydawnictwo kawałek, to kolejny mocarz. Na pulsującej teksturze Rodriguez inteligentnie snuje melodię, miejscami sprytnie wplatając równolegle drugą ścieżkę. Robi to z niezwykłą zręcznością wokalną, skacząc bez szwanku między skrajnymi rejestrami, zresztą jej śpiewanie na Me to temat na osobną rozprawę – ogarnijcie wspaniałą mimikrę Björk pod koniec "Water Water", chórki w "Icon" albo przeszywające piski à la Mariah w "Make Up". Trochę doznałem. Wracając jeszcze do piosenek, żeby nie było za słodko – dużo tu repetycji, znaczna część kawałków opiera się na podobnym schemacie zapętlania na zmianę kilku segmentów i o ile w takich utworach jak "How Do You Do It", wspomniany "Make Up" albo "Kitty Kat" hooki są na tyle wyraziste, że to rozwiązanie świetnie się sprawdza, to w "To Get By" czy "Threat" jest z tym już trochę gorzej. Z płyty na 7.0 dałoby się więc wyciąć EP-kę na 7.5, ale i tak powinniśmy się cieszyć, bo jak rzadko kiedy możemy mieć poczucie, że internet wyhajpował płytę, która sobie na to zasłużyła.