RECENZJE
Drake
More Life
2017, Cash Money / Young Money Entertainment
Tomasz Skowyra: Good morning, good afternoon, good night, I'm here to talk about More Life. Nowy alllllll... ooooo przepraszam, playlista Aubreya Grahama w pierwszej fazie konsumpcji jakoś mnie nie przekonała. Tak szczerze mówiąc, to nawet nie wiedziałem, że Drejku wypuszcza coś z soboty na niedzielę − żadnego śledzenia, wczuty, zainteresowania, poziom zajarania MINUS ZERO (a widziałem, że niektórzy robili RELACJĘ z wyczekiwania i słuchania notując, co i o której godzinie się działo − oczywiście nie linkuję), więc pewnie dlatego pierwsza sesja w niedzielę wieczorem kończy się lekkim zawodem spowodowanym "miękkością" tracków gdzieś na wysokości "Madiba Riddim". Tymczasem media rozdmuchały akcję z pisanym po pijaku sms-em do J.Lo. (zwierzenie Drake'a w openerze "Free Smoke"). Przecież nawet nie doszedł (sms), więc na chuj drążyć te ploty i jeszcze bardziej zniechęcać mnie do słuchania ponad siedemdziesięciu minut z jakimiś pop-rapowymi letniakami? − pomyślałem sobie, czytając ten siermiężny clickbait. Gdyby chociaż ktoś napisał, że cytat z "If You Had My Love" został kapitalnie wmontowany do "Teenage Fever" − podejrzane, że wszystko aż tak się zgadza i pasuje do konceptu, bo przecież hook z radiowego przeboju końcówki 90s Lopez brzmi tu jak naturalna, integralna część zbolałego, drake'owego vibe'u.
Ale wracając już do samego Drizzy'ego: to ultra-gwiazdor mainstream rapu, który świeci jak miliony monet, sześć zer przejebał już z sześć razy, a tymi rekordami na Spoti pewnie już zdążył się znudzić. W tym momencie kariery, po wypracowaniu idiomu użalającego się rapera na odysei Take Care, może sobie już pozwolić na wszystko. Dlatego nawet po falstarcie (moim) ta sącząca się przy światłach wielkich miast nocna playlista zasługiwała na większą uwagę. Po bliższym kontakcie More Life ujawnia swój skryty blask i niesamowitą przynależność do obecnych czasów: w przekraczającej format tradycyjnego CD (o współczesnej dominacji w opór długich streamów wspominałem przy okazji Views) plątaninie reakcji, impulsów i bodźców (o dzisiejszym eklektyzmie pisałem przy okazji Hiatus Kaiyote), Drake i jego marazm (o przyjęciu się anty-przebojowości w komercyjnym popie these days bazgrałem przy okazji Rihanny) wciąż pełnią główną rolę. Bezszelestna adaptacja drobinek grime'u czy dancehallu (propsy dla CAŁEJ ekipy producentów z 40 na czele) pozwala na osiągnięcie świeżości w tych tylko pozornie, na pierwszy rzut ucha, jałowych jamach. Po kilku następnych odsłuchach przyrządzony na bazie tropical house'u "Madiba Riddim" jawi się kawałkiem pretendującym do miana hitu na modłę "One Dance", ale słychać w nim wyluzowanie bez żadnej presji i spiny. "Passionfruit" emanuje rzadko spotykanym ciepłem kojarzącym się z Junior Boys, a bujający synkopami i interpolujący Lionela Richiego "Blem" to kolejny pewniak w songbooku typa, który odnalazłby się na Nothing Was The Same.
Z kolei przy doprawionym latynoskim feelingiem "Get It Together" śmiem żywić przypuszczenie, że jakiś czas temu Graham słuchał nocami Midtown 120 Blues na zmianę ze Stronger Than Pride (tatuaż Sade nie wziął się znikąd!), rasowy "Can't Have Everything" pokazuje, jak wszechstronnym nawijaczem jest ten ziom, a closer "Do Not Disturb" z vocal-samplami to 100% Drake'a w Drake'u − nie można się oderwać od słuchania. Z drugiej strony grono gości mocno wzbogaca koloryt nokturnu: wejście "internetowego flow" Migosa Quavo w "Portland" (swoją drogą dziwne, że za podkład z fletową melodyjką nie odpowiada Metro), wygibasy Young Thuga w "Sacrifices" i "Ice Melts" (Thugger spokojnie mógł ukraść gospodarzowi linijkę "I switch flow like I switch time zone"), Kanye ze swoim samplem z EW&F w "Glow" (postmodernizm, zioooom, jesteś geniuszem) czy własny track Skepty, to momenty, na które się czeka. I choć kilku rzeczy na More Life nie kupuję, bo tracklista jest mimo wszystko lekko przydługa (rzucające future'owy cień "Gyalchester" spoko, ale nie zachwyca świeżością, "Lose You" trochę mnie męczy, Samphę lubię w nieco innym otoczeniu, a Giggsa wolałem, gdy biegał po murawie Old Trafford), to i tak zachęcam do dania tej plejce szansy oraz włożenia odrobinę więcej serca w słuchanie. Muzyka należycie się odwdzięczy.
Borys Dejnarowicz: CZO TEN DREJK?, pomyślałem zerkając na pudelkowe doniesienia o romansie z J.Lo, który chyba wygasł, zanim się jeszcze na dobre zaczął. I mean, COME ON. Nie wiem, czy potrafiłbym podbijać do siedemnaście lat starszej laski. Nawet jeśli J.Lo wygląda mega młodo na swój wiek, to metrykalnie mogłaby być matką Drake'a, więc "coś tu nie halo". Inna sprawa, że po tym jak Cheryl urodziła dzidziusia temu wymoczkowi ze "Sran Srajrekszyn" (jak pisze gimbaza na YT) nic mnie już nie zdziwi w takich newsach. Żeby było śmieszniej, Drake kapitalizuje artystycznie przelotne flirty z Lopez w iście triumfalnym stylu. Nie dość, że w openerze rzuca pamiętnym wersem o smsowaniu po pijaku, to jeszcze przemienia interpolowany refren "If You Had My Love" w emocjonalny centerpiece swojej nowej "playlisty" w zniewalającym "Teenage Fever".
Podobnie jak Views, także i More Life cynicznie wydłużono do absurdalnych granic streamingowej wyporności, co oczywiście z miejsca przyniosło kolejny rekord świata. Przez 2/3 materiału nic jednak nie nuży. Może dlatego, że muzycznie facet pokazał się (przy niebagatelnym wsparciu gwiazdorskiego "czołgu myślowego") tu ze wszystkich stron. Nie tylko trapowej, pop-rapowej i r&b, ale także dancehallowej, tropikalnej, globalnej, deep-Chicago-house'owej i zwłaszcza grime'owej. Mówię zwłaszcza, bo odświeżające teren "basowe" wibracje z UK to być może spoiwo łączące te wycieczki w jeden logiczny kurs. I jakoś zawsze są one intrygujące.
Co więcej, Aubrey zaprezentował tu swoje wszytkie oblicza osobowości. Jest na zmianę dupkiem, świadomym dupkiem, stęsknionym dupkiem, romantycznym dupkiem, sarkastycznym dupkiem – dosłownie wszystkim czym tylko potrafi. Więc nawet jeśli "Get It Together" nie jest najmądrzejszą piosenką, jaką napisano, to i tak nie ma to znaczenia. Każdy dźwięk to wizjer w głąb żywej legendy, echo epoki. Oraz kuszące zaproszenie do pustych luksusowych apartamentów i na skórzane obicia limuzyn, dowożących na burżujskie bankiety, gdzie nikt nie czuje się sobą. Tak, w pewnym sensie Drake robi tu swoje Life of Pablo gdyby nagrał je Luomo circa The Present Lover.
Tak że wiecie, może dopadło mnie informacyjne przeładowanie, może już wszystko dziś brzmi tak samo i zlewa się w jedną plamę, a może kurwa pizda, a może do cholery, ale może nie daj Boże Drake niespostrzeżenie sieknął najbardziej grywalny mikstejp w karierze i ma na to papiery.
Agata Kania: "Chuj na łeb kładę tym, którzy mówili / Że mój wysiłek tutaj jest chuja wart / Tworzę coś z niczego, ale nie z nich, choć jestem młody Midas" nawinął jakiś czas temu Frostmen a.k.a. Frosti Rege. Tyle w temacie. Internet pęka w szwach od analiz tego, czym właściwie jest More Life, a czym nie jest – pewnie jeszcze bardziej. Drake to poeta. Tylko głowa nie ta. Szkopuł tkwi w tym, że koleś nie ma problemu z tym, z czym boryka się większość facetów, jakich poznaję: nazywa po imieniu rzeczy z pozoru oczywiste, ale mimo wszystko takie, które muszą zostać wypowiedziane, bo jednak bez klarownych deklaracji trudno dobrnąć do brzegu, można tylko dryfować w centrum oceanu. Coś jak na Take Care: "But jealousy is just love and hate at the same time" – kto tego nie wie? Miłośniczki poezji śpiewanej mogą z powodzeniem rzucić tę linijkę na zdjęcie w tle, dodając tylko jakieś zgrabne zdjęcie pomostu przy mazurskim jeziorze. Zaczynam powoli odpływać. W swojej ćwiartce nie będę się rozpływać nad Samphą (początkowy zachwyt spowodowany "Blood On Me" został całkowicie rozwiany przez makabrycznie nudny Process), chcę natomiast zrobić tu zestawienie wersów, które serce moje dawno już zmiękczyły, a wasze teraz pokrzepić mają – żeby było jak jamajskie ziomki życzą: "more life, more strength", ja mówiąc "dobrego dnia", im wtóruję. Z racji tego, że hiperboli tu raczej nie znajdziecie, daruję sobie niepotrzebne analizy.
Passionfruit"
"Passionate from miles away / Passive with the things you say / Passin' up on my old ways"
"Hard at buildin' trust from a distance / I think we should rule out commitment for now"
"Get It Together"
"You need me to get that shit together / So we can get together"
"Madiba Riddim"
"My heart is way too frozen to get broken"
"Blem"
"Don’t switch on me, I got big plans"
"Teenage Fever"
"Your heart is hard to carry after dark"
"Fake Love"
"Yeah, straight up to my face, tryna play it safe / Vibe switch like night and day"
"Ice Melts"
"I still need some satisfaction / A little less talk and a little more action"
"Do Not Disturb"
"I don't have no time to be no Romeo / All the love I need is at the rodeo"
"I’ll probably self–destruct if I ever lose, but I never do"
"I'll be back in 2018 to give you the summary" – ten jeden wers skomentuję: nieważne, czy to będzie mixtape/regularny album/kompilacja/cokolwiek, ja mam już wypieki.
Rafał Marek: Czas: moje piękne lata 00s, miejsce: najpierw auto Jamesa "Jasa" Prince'a, później lotnisko w Houston. Co widzę? Na pewno wzruszającą historię, started from the bottom, ale może od początku. Nieco ponad dekadę temu, dwudziestoletni wówczas Aubrey Graham miał do zaoferowania popkulturze Zachodu wyłącznie ubogie portfolio, bo jak inaczej nazwać rolę inwalidy w serialu dla młodzieży, dość chłodno odebrany przez krytykę, debiutancko wrzucony na MySpace mixtape Room For Improvement i dopiero co kiełkującą współpracę z Lil Wayne'em, który – w nawiązaniu do przytoczonego wyżej artykułu z FADERA – na kilka następnych lat okazał się być branżowym przewodnikiem wkraczającego coraz pewniejszym krokiem na czerwony dywan Kanadyjczyka.
Jak wiadomo, dzisiaj sytuacja ma się zgoła inaczej. Drizzy konsekwentnie wykreśla kolejne billboardowe rekordy z kronik muzycznych, jest ideologiczną podporą porzuconych przez swoje partnerki wykolejeńców i jak żaden z innych interpretatorów ery współczesnej dokonuje żywcem operacji na tkance metropolitarnej świadomości. Z drugiej strony jednak – po delikatnym poszerzeniu kontur tego wątku – pojawia się istotne pytanie: czy aby na pewno wszystko jest tak, jak można było zakładać tuż po premierze Nothing Was The Same? Nie bez powodu namecheckowałem Weezy'ego, nie bez przyczyny postowałem kulisy pierwszego spotkania obydwu panów. Lil Wayne w momencie, kiedy zdecydował się wziąć raptem cztery lata młodszego kolegę pod skrzydła, nie był w żadnym wypadku u progu dużej sławy – on dosłownie trzymał showbiznes za jaja, miał dwa klasyki na koncie i trzeci w drodze, dyrygował ruchami wszystkich liczących się wtedy na scenie beatmakerów, a jego wpływy na mapie tamtejszej mainstreamowej kultury hip-hopowej zajmowały pewnie co najmniej 90% powierzchni całości. Na chwilę obecną do kariery wydawniczej Weezy'ego zagląda widmo (umówmy się, że już zajrzało) przedwczesnej emerytury i mimo że jeszcze niedawno taka sytuacja mogłaby wydawać się zwykłym science-fiction, tak teraz dzięki otrzymującej się od jakiegoś czasu pasywności artystycznej oraz ewidentnym wypstrykaniu się z pomysłu na to "co dalej", coraz częściej zaczynam kojarzyć tę ongiś wybitna postać z pobrzękującą ostatnimi siłami melodią przeszłości. Biorąc pod uwagę, na jakim etapie zaczęła się i skończyła jego funkcja w muzyce, w świetle ostatnich zdarzeń trudno oprzeć się wrażeniu, że Drake może stanąć wkrótce przed nie lada wyzwaniem.
Najnowsze wydawnictwo współzałożyciela OVO w przeciwieństwie do swoich poprzedników sprawia o tyle duży problem natury kognitywnej, że ostateczna ocena jest odpowiednio dostosowana do podejścia, z jakim rozpoczyna się wyjściowy odsłuch. Rozpatrzmy dwa przypadki. Pierwszy z nich, wbrew słowom samego autora, traktuje More Life zobowiązująco, jako pełnoprawny follow-up do Views i kolejna z cegiełek dołożonych do rozpoczętej kilka sezonów temu budowy pomnika odbijającego cechy naszego pokolenia. Na tym polu zdaje się, że nie stało się nic wybitnego: kształt całej płyty w pewien sposób rekapituluje paletę użytych w przeszłości firmowych zagrań, przy okazji uzupełniony jest o tkwiące już od dłuższego czasu w głowie Drizzy'ego zajawki wyspiarskim brzmieniem i etniczno-popowym kolorytem. Utopiony w pogłosie, pełen aluzji, samplowany z J. LO hook "Teenage Fever" obiera kierunek na związkowo-rozkminkowego ducha "Take Care", gest nadania wolnej ręki Skepcie i Samphie odgrzewa kendrickowskie "Buried Alive" z tej samej płyty. Tradycyjnie nie brakuje też potencjalnie chartsowych evergreenów ("Passionfruit" może poradzić sobie w tej roli nawet lepiej niż ubiegłoroczne, odrobinę wyblakłe "One Dance") czy czerpiącego z surowości If You're Reading This It's Too Late trapu. Po drugiej stronie barykady stoi natomiast wszystko to, co Drake z uporem maniaka próbuje od jakiegoś czasu globalnie implementować, mieszać, rozwijać, czyli urbanistyczne world-music, afropop, futurystyczny dancehall czy grime. Między innymi stąd wynika rzeczona interdyscyplinarność perspektywy: na pierwszy rzut oka efekt końcowy przypomina bardziej sprawdzian stylistyczny niż game-changera, przez co można odnieść wrażenie, że Drake'owi przestaje się chcieć i zaczyna powielać błędy swojego byłego przełożonego. Kiedy jednak myślimy o More Life tylko w kategorii wysokobudżetowej playlisty przepełnionej wypieszczonymi co do pojedynczego hi-hatu, wkalkulowanymi w estetyczne potrzeby odbiorców podkłady i soundtracku do przemieszczania się między przystankami autobusowymi dużego miasta przy akompaniamencie gościnnego leksykalnego rollercoastera Thuggera lub Kapitana-Hooka Quavo, to sprawa przestaje być aż tak oczywista. I mamy problem.