RECENZJE
Deerhunter
Monomania
2013, 4AD
Kryzys związany z deficytem osobowości we współczesnej muzyce popularnej zdaje się dostrzegać także frontman Deerhunter. Casus kreacji Connie Lungpina, dziewiczo zaprezentowany światu podczas sławetnego występu u Jimmiego Fallona, pieczętuje ujawniane od dawna skłonności Bradforda w zakresie pretendowania do miana charyzmatycznej scenicznej postaci. Z całą tą charyzmą to jednak jest tak, jak w myśl popularnego frazesu – albo się ją ma, albo i nie. Z Coxem jest tu jednak problem, bo o ile założymy, że ta charyzma występuje, to poniekąd jest ona na siłę promowana, aż do obrzydzenia. Był taki czas, że ciężko było wejść na P4K i nie zobaczyć twarzy Bradforda (sprawa analogiczna do tej późniejszej z postacią Danny’ego Browna), nie wspominając już o jego sytuacji zdrowotnej, która była do znudzenia wałkowana.
Okoliczności tego typu nad wyraz odpowiadają samemu zainteresowanemu, bo jednak koleś lubi czuć się gwiazdą. Cały koncept z Connie Lungpinem jawi się więc chęcią ukonstytuowania postaci frontmana jako scenicznej rockowej gwiazdy. Stąd też nowy album mógłby nazywać się Megalomania i nie byłoby w tym przekłamania. Ale jak to bywa w życiu, jest też druga strona medalu. Connie Lungpin (lol) wspomina przy okazji każdego wywiadu o swojej skłonności patrzenia wstecz w kontekście muzyki. Jarają go mocniej rzeczy z przeszłości niż obecne, co jest dość popularnym trendem wbrew temu, co myśli sobie sam Connie. Monomania jest tego wszystkiego odzwierciedleniem. Zwróceniem się w jeszcze większym stopniu do rock’n’rollowych korzeni. Kierunek garaż. Tyle o Connim.
Sprawa ze zmianą składu wydaje się być bardziej intrygująca. Teoretycznie, kolektyw z Atlanty stracił Josha Fauvera, którego zastąpił także Josh, tyle że McKay – jeden z braci z post-rockowego Macha. Do grupy dołączył jeszcze Frankie Broyles (Balkans). Paradoksalnie, gdy zespól opuścił Joshua, Deerhunter nagrał album bliski solowym dokonaniom tegoż spod szyldu Diet Cola. W ogóle spoglądanie na twórczość Deerhunter przez pryzmat Coxa oraz Pundta jest krzywdzące dla wspomnianego Josha oraz Archulety (co specjalnie mnie nie dziwi zważywszy, że istotną rolę Locketta gros recenzentów zauważyło dopiero na etapie Microcastle). Kolesie mieli duży wpływ na to, jak zespól brzmiał w najlepszym dla siebie okresie, czyli powiedzmy w 2005 – 2007. Pierwszy w dużej mierze odpowiedzialny był za pierwiastek freak, drugi zaś, poza swoim bębnieniem, odpowiadał za partie synthów oraz elektronikę. Colin Mee już latem 2007 roku zorientował się, że coś tu jest nie tak. Nie odpowiadał mu obrany kierunek (przebieranie się w damskie szmatki, słynna sprawa z ekskrementami etc.), zarzucał Bradfordowi, że zespół zamiast skupiać się na samej muzyce zajmuje się w dużym stopniu promocją oraz wątpliwej jakości zabiegami PR-owymi. Efektem finalnym całego zamieszania było opuszczenie przez Colina tego objazdowego cyrku.
Poza tym zarzut związany z utratą charakteru, który dość często przewija się w kontekście dyskografii ansamblu, jest jak najbardziej trafny. Kolesie, poza wyjątkiem spod znaku Halcyon Digest, notują (nie tak bardzo rzucający się w oczy, ale jednak) ciągły regres. Dotyczy to zarówno twórczości kolektywnej, jak i solowej (tak, Lotus Plaza również – stawiam The Floodlight Collective – autorską wizję mariażu shoegaze’u z ambientem budowaną poprzez kontemplację repetycji ponad Spooky Action At a Distance – będącym jedynie zbiorem bądź, co bądź bardzo dobrych piosenek). Żeby nie było nieporozumień, to jest wciąż bardzo dobry zespół, tyle że w na wysokości Fluorescent Grey czy zwłaszcza Cryptograms byli oni zajebiście intrygujący, snuli te swoje narkotyczne narracje, korzystając ze spuścizny ambientu czy nawet nagrań terenowych (teraz brzmi to dosyć komicznie, ale kiedyś sami określali się jako ambient punk), a co najważniejsze posiadali swój charakterystyczny styl, który rozmywa się coraz bardziej, sytuując ich obecnie jako bardzo dobrą lecz kolejną z indie ekip.
Sama Monomania jest nad wyraz poprawna zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i produkcyjnym. Z całego zestawu wyróżnia się "The Missing" napisany oraz zaśpiewany przez Pundta ze zgrabnie budowaną dramaturgią, rozładowaną w kodzie przez sekwencję delikatnych arpedżiów, zabarwiona country "Pensacola" oraz track tytułowy w drugiej części przybierający formę noise’u. Ogólnie rzecz biorąc solidna praca pana Lungpina. Nie ma się za bardzo do czego przyczepić. Jest też w miarę równo, co jest zawsze jakimś tam plusem. W kontekście kolejnego rockowego albumu nagrywka prezentuje się bardzo dobrze, lecz w szerszej perspektywie, gdy spojrzeć na całość dyskografii, trochę nie domaga. A że są ciągle w indie czołówce? Co ja poradzę, takie czasy.