RECENZJE

Deerhunter
Cryptograms

2007, Kranky 7.3

Były czasy, kiedy odurzano się wyłącznie naturalnymi substancjami. Wierzę, mam podstawy, ale to zamierzchła przeszłość spopielona na manowce. Jakiś miesiąc temu, wizytując zupełnie przypadkiem jedną z eksperymentalnych szkół podstawowych, spotkałem grupę trzecioklasistów bawiących się w foalarmo. Gra polegała na siedzeniu w swoim kącie i unikaniu kontaktu wzrokowego. Odbywał się jakiś przekaz informacji drogą tekstową, cokolwiek dyspraksywny zresztą, ale pani opiekunka (wyraźnie przesadzająca z alprazolamem w godzinach pracy) powiedziała, że trzeba jeszcze wielu lat katorżniczej pracy nad mózgami makaków, żeby pomóc tym dzieciom w kodyfikacji ich gier. A powietrze było ciężkie od zaburzenia semantycznego, poruszanie się przysparzało problemów. Jest to matryca w której dobrze bawią się neurony rykoszetowe i niech będzie nam to kluczem, bo oto stoimy przed realizacją najlepszego możliwego modelu, jaki istniał kiedykolwiek: są piosenki, rozmiecione w pył, przeplatane H A K R D O E R M, uwierzcie mi, I-dig-this-mess H A R K D O R M E. Po reckach jak świat długi i szeroki widocznym jest, że to nie tylko mój bias, więc porożmawiajmy o tym przez chwilę.

Podstawą paszy sensorycznej w przypadku Cryptograms to dwie, powiedziano mi, oddzielne sesje nagraniowe. Nikt nie wie ile ich naprawdę było, a nawet jeśli wie, to uznał je za nieistotne pomijając na swoim blogu. Może jednak nie wszyscy rejestrowani wysokim ratingiem na Pitchforku wymagają od siebie barebackingu, sokalizmów czy wręcz bezpośrednich odniesień do Dubuffeta, Burroughsa, zobaczymy. Oto zamiast powyższych spływa nam na lico rozpsychodelizowany krautpop, przytapiany amorficznymi niekiedy, zataczającymi krzywe przez blisko dwie trzecie długości, niezdrowymi dłużyznami ambientu na gitary i poślednie studyjne zabiegi, które zresztą po zliczonej a rosnącej ilości przesłuchań ukorzeniają się jako przydługa retardacja. Która w sobie samej jest rozlaną na mahoniowej boazerii butelką, potraktowanej termicznie więc gęstej, wódki – "Red Ink" na przykład, hello. Rozkład genealogii Czartoryskich mógłby się schować pod tym poplamionym pasażykiem bez zwartego haku a ultrafioletową barwistością zamiast.

Na tym kończy się (domyślnie i hipotetycznie) sesja wstrząsów insulinowych, dwie pierwsze strony wydawnictwa poszły do koszulki, dobrze już, jestem przy tobie. Jest i, owszem, rozogniskowanie, ale tu i indziej z przyszytym "Strange Lights", chciałoby się, niewyobrażalnie skondensowanym jak serek waniliowy kawałkiem dobrej roboty (rytm nabijany, skrajnie nieśmiało hołdujący reverbowi jako kultowemu organellum wokalny rys z sentymentem "Because walk's half the fun / We walk into the Sun" na czele, repetycja wschodząca, plamiące-wciąż-zwarte struny, wszystko) szczytującym z następnym na liście "Hazel St.", sixtiesową piosenką-ewokacją bagiennego zioła palonego wprost z wanny dla udowodnienia, że Xanax już nie czesze jak kiedyś: "I was sixteen / I lived on Hazel Street / Protect me from the scene / And guide me with yooouur heeeaat" i najsłodszym tempem jakie usłyszycie w tym roku, jeśli nie szerzej. Winnetou, ale to są rzeczy z innej półki. Nie kupisz ich w księgarni. To nie softkor, "the subject was always just out of frame". Potem czarujący "Tape Hiss Orchid", sprzężony znaczeniowo. I o ile ściezki 1-7 są aż kontrkulturowym tribalizmem na spaliny i brak widoczności, o tyle to właśnie nieśmiale ostatnie można nazwać pełnoprawnymi piosenkami z krwi i cytoszkieletu.

Mateusz Jędras    
17 grudnia 2007
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)