RECENZJE

Danny Brown
Old

2013, Fool's Gold 6.8

Jeśli komuś nie chce się czytać całej recenzji, to tu ma myśl przewodnią: Old nie jest płytą tak dobrą, jak twierdzą niektórzy.

Jadąc dalej, niuansując (tytuł moich niewydanych pamiętników): Old jest płytą programowo złą: brzydką, przesadzoną i w sumie dość dla słuchacza nieprzyjemną. Nawet momenty, które same w sobie mogłyby mieć walor jakiegoś katartycznego oczyszczenia, tutaj są zwielokrotnione i stłoczone w taki sposób, że po pewnym czasie robi się człowiekowi zwyczajnie przykro. Old jest jak występ Andy'ego Kaufmana u Lettermana, ten w którym Kaufman opowiada o swoim rozwodzie i prosi publiczność o drobne. To taka płyta, którą ktoś, kto nie jest mną i nie obawia się sucharzenia, mógłby określić jako "niełatwą".

Poprzednie wydawnictwo rapera z Detroit, idąc tropem analogi komediowej, było bardziej tradycyjnym "występem typu stand-up". Jeśli Old uznać za stand-up zwyrodniały i neurotyczny, to XXX było świetnym, ale wciąż jeszcze w miarę zdrowym, zestawem rozbrajających linijek. W ogóle głównym lirycznym atutem Danny'ego jest dla mnie to, że przechwałki o dość typowej w sumie treści (długość kutasa; wasze matki), potrafi podać w formie tak słodko pokracznej i absurdalnej, jak forma pieska, któremu amputowano obie przednie łapki. A który mimo wszystko dzielnie sobie radzi. Nie uważam, żeby fakt popularności tej postaci wśród *młodzieży, która uznaje się za w miarę fajną* (patrzcie jak umiejętnie lawiruję wokół słowa na h), był sprawą w jakikolwiek sposób zagadkową. To, że Danny Brown z dnia na dzień stał poster boyem Pitchforka nie jest przypadkiem, bo Danny to postać, którą Pitchfork mógłby sam sobie narysować w konkursie na "rapera moich marzeń". To znaczy: postać ze street credem, ale na tyle dziwaczna, że jej uliczna i gatunkowa przynależność stają się nieoczywiste. Ktoś, kto nie musi pozować na bycie gangsterem, bo swoje odsiedział, ale z kim label 50-Centa nie podpisze kontraktu, bo dziwnie się ubiera (to akurat prawdziwa historia). Człowiek wyraźnie fajniejszy niż wszyscy fajni ludzie w naszym małych egzystencjach, ale jednocześnie człowiek, z którym, posługując się sformułowaniem Marty Słomki, istnieje szansa pójścia na piwo. Danny, ze swoją dziwną zajawką, głosem kaczora Donalda i erudycyjnymi żartami o zajebiście ordynarnych puentach ("I got them / penis poems for your vagina monologues") to tak naprawdę współczesne spełnienie marzeń o bujaniu się z kimś, kto jest jak Old Dirty Bastard, ale z kim istnieje też możliwość dogadania się.

W normalnych okolicznościach, biorąc pod uwagę, że mamy do czynienia z pierwszym (PIERWSZYM!) oficjalnym wydawnictwem kolesia, powiedziałabym coś w rodzaju "furmanie wstrzymaj lejce, przed nami przehajp", ale w tym przypadku czuję wewnętrzną pewność, że leży przed nami jeszcze jakieś Aquemini.

Wracając do płyty: Old, zatytułowane zresztą pierwotnie ODB, to tzw. "wydawnictwo ciekawe od strony formalnej". Całość rozpada się na dwa odrębne zestawy kawałków, uporządkowane, według popularnego klucza Michała Zagroby, na czad i ballady (odpowiednio strona B i strona A winyla). Podoba mi się koszerność tego podziału. Część pierwsza to bardzo "notoriousowe" wspomnienia z wąskiego gardła walki ulicznej, część druga to życie Danny'ego Browna dziś, czyli prywatka, jakiej nie przeżył nikt. I to rzeczywiście są dwie formy doświadczenia, które niekoniecznie da się połączyć w całość, tzn. da się, ale tylko w całość chorobliwą. Nie wiem ilu recenzentów określiło to rozdwojenie jako schizofreniczne, a ilu zdecydowało się postawić raczej na chorobę dwubiegunową, w każdym przypadku jest to porównanie przed którym ciężko uciec. Jak wspominałam wcześniej: zwielokrotnienie daje bardzo klaustrofobiczny i przykry efekt. Strona A nie ma w sobie żadnej ciepłej nostalgii, którą chcielibyśmy słyszeć w czyichś wspomnieniach z młodości, nawet najbardziej liryczne (i chyba najlepsze) na całej płycie "25 Bucks" z wokalami Purity Ring, czy musicalowe "Wonderbread", nie dają przestrzeni, w którą można z nadzieją patrzeć. Strona B zaczyna się mocnym wejściem "Dope Song" (mój drugi faworyt), które przynosi niby jaką ulgę (nie myślałam, że kiedykolwiek napiszę o kawałku takim jak "Dope Song", że przynosi ulgę), ale skala melanżu bardzo szybko zaczyna przytłaczać. Ponownie, nie sądziłam, że kiedykolwiek napiszę o melanżu, itd... Jedyne piękno, jakie oferuje strona B, to piękno podobne do pierwszego uderzenia MDMA do mózgu. Potem jest już tylko coraz smutniejsze kokszenie i niekończące się banie czegoś, co wcale nie smakuje dobrze.

Nie wiem na ile to moje prywatne fanaberie, ale mam niedosyt brzydoty, kaprawej, niedojebanej formy (mam też podejrzliwy stosunek do Ikei i ludzi z ładnymi mieszkaniami). Dlatego cieszę się, że Danny nagrał Old właśnie w takiej formie, w jakiej nagrał i im dłużej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że kontynuując kierunek XXX za parę lat stałby się kolejnym zdziadziałym sucharem z Detroit pokroju Eminema.

Także słuchajcie Danny'ego. Słuchajcie i, parafrazując Borysa, nie dajcie sobie wmówić, że idealne piękno jest jedyną zajawialną formą estetyki.

Aleksandra Graczyk    
28 listopada 2013
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)