RECENZJE

Cardigans
Long Gone Before Daylight

2003, Stockholm 2.7

W kultowej dziś już pierwszej księdze Tytusa, Romka i A'Tomka jest wątek harcerskiego punktu usługowego "Odnawianko". Po ogłoszeniu upadłości spółki "Welodrom", wypożyczającej małym dzieciom rowery (Duduś o posturze Godzilli), trójka naszych bohaterów postanowiła zatrudnić się w charakterze ekipy remontującej mieszkania. Pierwsza klientka zażyczyła sobie odmalowania ścian dużego pokoju. Ten w istocie z początku był duży, lecz w miarę nakładania kolejnych warstw zmniejszał się w oczach. A to dlatego, że babsztylowi nie podobały się kolory, które panowie dobierali. "E, nieładnie. Za zielono". "Seledynek się pani nie podoba? Trudno, przemalujemy". I tak po kilku podejściach pomieszczenie przypominało już wąską sień, by w kulminacyjnym momencie zwężyć się do rozmiarów odpowiadających niemalże przesmykowi, przez który McLane przeciskał się w Szklanej Pułapce. "Chłopaki, przestańmy zmieniać kolory. Farba nie mieści się już w pokoju", oznajmił przerażony A'Tom.

Przywołałem ten słynny komiksowy epizod, gdyż pierwsze, co kojarzy mi się z Cardigans, to znakomity, prywatnie mój ulubiony ich hit "Erase / Rewind" i teledysk do niego, zapadający w pamięć właśnie ze względu na stopniowo zwężającą się przestrzeń zajmowaną przez zespół. Nina Persson wyglądała w nim pięknie, niczym zimna nordycka petentka, kalkująca życie jak zmanierowany matematyk. Ale tekst sugeruje inaczej. "Hey, what did you hear me say? / You know the difference it makes" – ona jest niepewna, zagubiona, boi się uczucia, jednocześnie go potrzebując. Te słodkie dziewczęce rozważania umieszczono na podstawie kapitalnego synth-popowego wzoru klawiszy, zdublowanej, stukającej stopy i celowo kontrastującego, ciepłego podjazdu akustyka. Majstersztyk w postaci refrenu stymulował hipnotyzujące napięcie, nie rezygnując z quasi-emocjonalnej oprawy. Finałowe "I've changed my mind" wizualnie wyrażono otwarciem bocznego wyjścia z tej klaustrofobicznej kabiny. Kwintet uratowany.

Pierwszy singiel z Gran Turismo też ubrano w dość wyrazisty clip. Były zresztą dwie wersje, brutalna i ocenzurowana. Wyglądało to tak, że Nina pędziła sobie cabrioletem po autostradzie. Pod koniec dochodzi do kraksy. Z powodu kontrowersji wywołanych ostrymi ujęciami zakrwawionej wokalistki w stanie po-wypadku, pierwsza wersja nie została dopuszczona do emisji w godzinach dziennych. Aby ją obejrzeć, musiałem nocami przeszukiwać kanały. Najbardziej liberalna okazała się pewna niemiecka stacja i tamże skonfrontowano mnie z rzeczywiście makabrycznym widokiem. Cały filmik miał szokować i zadanie spełnił, a kto wie, czy nie przyczynił się także do popularności albumu. Chociaż moim skromnym zdaniem wystarczyłaby sama piosenka, "My Favourite Game", bo o nią chodzi. Równo zrytmizowany bit i jęczący riff wiosła urozmaicono lirycznymi wstawkami, gdzie królowała już sama Nina w neurotycznej pozie, nieświadomie tworząc nowy, "szwedzki" typ chłodnej wrażliwości.

Natomiast moje inicjalne zetknięcie, tak z twarzyczką Niny, jak i z dźwiękami autorstwa jej kolegów, nastąpiło o wiele wcześniej. Pewnego dnia odpaliłem MTV i z miejsca zostałem zarażony gryzącym gitarowym hookiem. Młoda blondynka nuciła marzycielsko: "Love me, love me, saaaay that you love me". Stałem jak przyspawany do ekranu. Zniosłem nawet wmontowane tu i ówdzie zdjęcia Leo DiCaprio z Romea I Julii. Uzależniłem się momentalnie od zwiewnej, leciutkiej melodii i przeszywającego serce głosiku charyzmatycznej damy z dołkami w policzkach. Wyświetlił się tytuł. Nie miałem pojęcia, co to za zespół, ale kawałek nazywał się "Lovefool". I skok o lata do przodu: duet Niny z wiochmanem Tomem Jonesem przy coverze "Burning Down The House". Choreograf ubrał Toma na czarno i jego ryk przełknąłem jedynie z powodu jakości kompozycji Byrne'a. Tymczasem Nina miała na sobie białą sukienkę i uwodzicielsko rozkazywała swoim aksamitnym głosem. Białe wygrywają!

Takie są z grubsza rzecz biorąc moje wspomnienia z względnie beztroskiego okresu ogólniaka, co może i smutne. A może przesadzam. Bo przecież w Ninie kochały się rzesze niezal-słuchaczy, a Cardigans po wypłynięciu na szerokie międzynarodowe wody objawili się jako jeden z najfajowszych europejskich popowych combo, że się tak wyrażę staroświecko. Wciąż chronię przed ewentualnym zniszczeniem swój skatowany oryginał Gran Turismo, płyty, która dostarczała wielkiej przyjemności wielbicielom inteligentnego, perfekcyjnego studyjnego popu. Głównie z powodu udoskonalenia przesprytnych hooków bez skazy dawką ostrożnej radioheadowej eksperymentacji. Któż by mógł się spodziewać, że Gran Turismo komercyjnie nie wypali i piątka Skandynawów zawiesi działalność na całe pięć lat? Ale tak się exactly stało. W międzyczasie Nina zagościła u Marka Linkousa na jego It's A Wonderful Life i wyraziła się indywidualnie poprzez dość przynudzający projekt A Camp. Co może mieć znaczenie w kontekście smętnej, balladowej estetyki nowego krążka Cardigans.

Jak na powrót po dłuższej hibernacji, Long Gone Before Daylight brzmi bowiem zadziwiająco miękko, wodniście i słabo. Rozlazłe motywy balansują między ledwo tlącą się skłonnością do weny a pogrążeniem w totalnie załamującej klęsce. Zwykle "comeback" charakteryzuje się mocą i energią, ale Cardigans wybrali drogę powielenia najbardziej cierpiących elementów ich kameralnego oblicza, co w moim kluczu do skali artystycznych ambicji przekłada się na zero. Ożywcze chwile obecne są jedynie w miernym pop-rockowym numerze "A Good Horse". Przypominam, że na Gran Turismo odstawałby on na kilometr od reszty, zarówno w sensie jałowości, jak i monotonii. Banał bijący z rockerki gitarowej godny jest mainstreamowych produkcji amerykańskich z lat osiemdziesiątych. "Ice burning on the quicksand" zawodzi Nina, a wychodzi z niej brak zaangażowania i zwykła olewka. Dla fanów, którzy kiedyś wsłuchiwali się w każde jej słówko, to spore rozczarowanie.

Emocjonalna nieobecność Persson udziela się albumowi najsilniej, jakby wraz z przefarbowaniem lodowato jasnych włosów na czarne pozbyła się tajemnicy. Ale winę za rozlane mleko ponoszą głównie jej towarzysze. Jeśli wcześniej misterne podkłady, operujące efekciarską produkcją, uwiarygodniały bezładne w sumie wyznania Niny, to obecnie dodatkowo podkreślają ich grafomanię, sprowadzając zawartość płyty do zestawu mizernych pieśni o utraconej miłości, obleczonych w szarą, akustyczno-orkiestrową instrumentację. Odbiera to ochotę do przerzucania się tytułami, bo żaden na to właściwie nie zasługuje. "Couldn't Care Less"? "Lead Me Into The Night"? Singlowy "For What It's Worth"? Wszystkie równo żałosne. I nawet obecność frontmana Hives, rodaka w końcu, przeszła niezauważona. Przykro się robi, że odpadła nam kolejna super kapela.

W obozie Cardigans musiało chyba dojść do nieporozumienia. Może takiego, jak w cytowanej na wstępie księdze pierwszej przygód Tytusa? "Zanim się rozstaniemy, ustalimy sygnał alarmowy. Jeśli zobaczycie w moim oknie kwiatek przesunięty na lewo – zbiórka". "Oho! Kwiatek przesunięty. Alarm!". "O rety! Romek pierwszy ode mnie!". "Przed chwila się rozstaliśmy i już alarm?" "A co, myślałeś, że służba w harcerstwie to banan z masłem?". "O co chodzi? Przecież was nie wzywałem". "To dlaczego przestawiłeś kwiatek?". "Widocznie babcia podlewała kwiatki i przestawiła". "Jeśli u ciebie babcia miesza się do spraw harcerskich, to ja się nie zapisuję".

Borys Dejnarowicz    
20 lipca 2003
BIEŻĄCE
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)
Wywiad z Jasonem Pierce'em