RECENZJE
Blondes
Blondes
2012, RVNG Intl.
Albumowo jakoś się ich nie spodziewałem już teraz, w domyśle: nawet nigdy. Ilu to było takich jedno-EPkowców, nawet wśród tych w miarę chwalonych na Porcys, którzy już później nie mogli albo się nie chciało, albo poszło się w "już setki bzdur, już to nie ja", jeśli nawet za darmo, to po co? Że akurat nie Soft Powers, nie Phantom Power ( przyznajmy, ugrzęźli), tylko ci dwaj? Ale wystarczy odrobina nauk ezoterycznych: to działa prawo równowagi. Precyzując, skoro z Lindstrømowego rozhermetyzowania się w kosmosie wynikła sytuacja pod tytułem "Coś ty mi tu nawpuszczał, Wąski", jakościowo nieoczekiwanie bliska źródłu tego cytatu, to oto zjawia się w tym space disco-rozgardiaszu całkiem sensowna re-perkusja, całkiem ciekawa odsiecz dla amatorów nurtu. Todd Terje? Chcąc doznawać space disco na przestrzeni więcej niż jednego średniej długości tracka nie szukajmy tym razem w Norwegii.
Chociaż taka partyzancka to odsiecz, z cicha pęk. Dyskretnie wciągająca, bez olśniewania, ale też bez szczególnych zapędów do leczenia ze skłonności do ripitowania. Nieangażujące angażowanie-gaze. Nie szukając daleko dorzucę jeszcze takie tagi: gold, amber, pleasure. Po resztę zapraszam na Drowned in Sound, niektóre zupełnie zabawne.
Żebyśmy się lepiej zrozumieli, ZANIM ZERWIECIE FOLIĘ i po raz pierwszy usłyszycie dźwięki z tej płyty, w wyciszeniu Blondes nie ma beztroski chillwave'u, lenistwa chillwave'u, melancholii chillwave'u czy otumaniających, bywa że przyciężkawych właściwości sporej części ambient disco/techno/house'u, cały czas utrzymuje się rześkość i świetna kondycja organizmu nie łaknącego poetycko-transcendentalnych wspinaczek jak u Panthy Du Prince'a, bo jednak zbyt wybujałe, w czym jako materiał porównawczy Blondes LP pozwala się zorientować, uchwycić odpowiednią perspektywę. Proporcje są właściwe i żadną miarą tutejsza poprawność nie zamęcza po drobnomieszczańsku. Pozostaje jedna diagnoza. Zdrowie, "anyone?".
Teraz o tym co jest: minimalistyczna, stale utrzymywana koncentracja, podskórne napięcie, klimat prezentowania perspektyw rozwoju chemii nieorganicznej by pan Wiktor Niedzicki w rodzimych programach popularnonaukowych z 80s/90s. A minut tu sporo, sprawność 'komponowanie monotonii' ukazana została więc w pełnej krasie, jurze i kredzie. Przebrzmiałość space disco i pozorna jednostajność jego wariantu zaproponowanego przez Blondes jako światło rozciągnięte na parseki: co z tego, że Moroderowska gwiazda dawno temu implodowała, skoro galaktyczny powidok taki po prostu uroczy.
Wojtek taktownie zbił mi jaką-tam-znowu-gorączkę. Tylko że dla mnie, także w kontekście na przykład tego, że w zeszłym roku Axelowi Willnerowi nie do końca wyszło, mamy jednak do czynienia z dziełkiem zasługującym na specjalne wyróżnienie, mimo niepozorności nietuzinkowym, do tego udanie wpisującym się w porcysowy paradygmat, żeby z każdą odsłoną wymyślać się przynajmniej odrobinę na nowo. Odwrotnie niż Lindstrøm, swoje "na bogato" Blondes pokazali na debiutanckiej EP-ce, jak się teraz okazało, a na minimalizm odważnie poświęcili sofomora. I to pokazanie, że by zdać test z samorozwoju nie muszą mechanicznie podkręcać tego, co już było albo uciekać się do efektownych chwytów, wyszło im z klasą godną absolwentów wydziału elektroakustycznej kompozycji w Oberlin College. No dobra, na "Lover" w postaci plemiennych zaśpiewów wchodzi ta cepeliowata hipsterskość, która przeniknęła do recenzenckich opisów, ale jednak na całym LP zdecydowanie jej mniej niż więcej. W sumie odważne odejście od eklektyzmów, sztucznych smaków i barwników (za które w ich wydaniu akurat też piona), na prawdopodobnie decydującym etapie działalności, i przejście w stylistykę stonowania zrealizowanego z wyraźną pewnością co do własnych umiejętności pokazuje, że efekty inspiracji nocnym niebem ciągle nie muszą być odwrotnie proporcjonalne do jego rozmiarów.