RECENZJE

Beyoncé
I Am... Sasha Fierce

2008, Columbia 4.2

Beyoncé sama rozwiała otaczającą ją atmosferę swego rodzaju mitu i respektu. Im częściej przyjmowała pozę współczesnej ikony muzyki, coraz częściej stawiając się na równi z Dianą Ross czy Ettą James, w które bez skrupułów się wcielała, tym bardziej widoczny dla mnie był umiarkowany poziom jej materiału. Wiadomo, że "Crazy In Love" i jego część druga "Deja Vu" to już-klasyki, a "Irreplaceable" przynajmniej wygrywa ogromną siłą komercyjną. W moich oczach Dangerously In Love szybko się zestarzało, ale było chociaż w miarę solidnym debiutem. Sofomor był raczej krokiem do tyłu.

I teraz jest ten kuriozalny projekt rozdwojonej jaźni – ckliwa Beyoncé i rozwiązła Sasha Fierce, jakby jedna postać była zbyt mała by dźwigać jej ego. Przetrwanie sześciu ballad składających się na pierwszy krążek bez zaskoczenia okazuje się nie lada wyczynem, tym bardziej że to czasem bardziej radiowy soft rock, aniżeli zajmujący soul. Jest tu jeden niezły moment – stricte popowe "Halo", na którego nagranie, jak głosi znana anegdotka, czasu nie miała Leona Lewis. Co ciekawe, utwór napisał Ryan Tedder i jest on winny traumatycznych przeżyć, jakich mogliście doznawać słysząc "Apologize" w radiu i inne hiciory grupy OneRepublic, której jest frontmanem. Zawodzi też "Broken-Hearted Girl", numer stworzony przy współpracy duetu Stargate i Babyface'a – ani "So Sick", ani "Take A Bow" to nie jest. Nad "Ave Maria" nawet nie będę się pastwił, bo to już jakiś absurdalny poziom absurdu. Poza tym, mimo tak zwanego "kawału głosu", problem jest tu taki jak z wieloma odpowiednio obdarzonymi wokalistkami – wystudiowanie, idealne opanowanie głosu i wieczne dążenie do perfekcji nie służy szczeremu oddawaniu emocji i wpływaniu na nie. No właśnie, udaje się to tylko prawdziwym ikonom.

Więcej nadziei pokładałem w jej szalonym wydaniu Fierce, okazało się jednak, że poziom drugiego CD jest podobny, a może jest ono nawet nieco słabsze. Znane już "Single Ladies" nie zachwyciło mnie nigdy, ale ostatecznie to całkiem chwytliwa rzecz (hook "o-o-o"!) i udane rozwinięcie "Get Me Bodied" z poprzedniej płyty. Przy "Radio" orientuję się, że mamy do czynienia z autoplagiatami i to w krótkim czasie – ciekawy wstęp zapowiada euro-dance-popowy parkietowy wymiatacz, jednak po chwili wchodzi refren, który używa nie tylko podobnych patentów do "Halo", ale też przypomina tę piosenkę pod względem melodycznym (nie jestem za dobry w nutkach, akordach itd., jednak okazało się, że nie tylko ja to słyszę, więc chyba coś jest na rzeczy). Ten refren trochę męczy, a zajmuje on tutaj wyjątkowo dużo. Numer "Diva" to najfajniejszy moment całego wydawnictwa, mimo całkowicie oczywistej "zrzynspiracji" z "A Milli". "Sweet Dreams" też jak najbardziej ok, umiarkowanie zajmujący refren i wyjątkowo dobra linia basu.

Problem z częścią Sasha Fierce polega na tym, że oczekiwania były znacznie większe, a efekt jest co najwyżej przeciętny i jakoś ani nie mogę, ani nie chce mi się tego słuchać. Z tego dwupłytowego albumu (zająłem się wersją podstawową, wersja specjalna dodaje kilka utworów po obu stronach) można by raczej skleić 4-utworową EP-kę, rozbiegówkę przed właściwą płytą.

Kamil Babacz    
14 grudnia 2008
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)