RECENZJE

Beach House
7

2018, Sub Pop 7.1

Mam wspomnienie ze swoich pierwszych muzycznych kroków w chmurach. Na początku moich niebiańskich spacerów był dream-pop. Przed dream-popem był chłopiec, który wprowadzał mnie za rękę do świata a m b i t n e j muzyki, wyprowadzając z muzyczno-podobnego syfu z jakiego wyrastałam, a po nim nie było nic. Jakby ktoś kiedyś pokusił się o poradnik w punktach pt. "Jak poderwać dziewczynę?", gdzieś mniej więcej na siódmym miejscu powinno znaleźć się przykazanie skopiowane ze zdania, jakie przeczytałam gdzieś w internetowym świecie – "listen to Beach House with her, girls love that shit". "Tokio Witch" jako mój bilet z imiennym zaproszeniem w jedną stronę, dobrą stronę – nie jedną z czterech stron świata, świat nie miał ich aż tyle, miał tylko tę jedną. Beach House stali się dla mnie punktem wyjścia, stał się moim punktem G, zmienili punkt widzenia i stali się punktem zwrotnym z zawrotów głowy wypełnionej chujową muzyką – a dom z piasku zbudowany na plaży z ważnych muzycznych kontekstów stoi odtąd jak stał, a ja mogę stać tu przed wami i jest to całkiem dobry powód żeby Beach House obwiniać za wiele rzeczy. "Jezu, od dwunastu lat jedna i ta sama piosenka", "Jezu, jaka nuda", "Jezu, Adela na Porcys". Zaczynam więc tę recenzję na pohybel wszelkiej rozrywce, bo lubię też czasem post-punk i drone, więc żyję według zasady "NO FUN. NOT EVER" i bynajmniej nie ma to nic wspólnego z kultem pracy, a masła nie ubijałam w swoim życiu ani razu.

Pisząc ten tekst, mierzę się ze środowiskowym kultem shoegaze'u z przełomu lat 80. i 90. (sama poniekąd wpisując się w sam jego środek), z ludźmi, dla których BH to astronomiczny pyłek przy takich ikonach jak Cocteau Twins, My Bloody Valentine czy Slowdive, przy takich płytach jak Heaven Or Las Vegas, Loveless czy Souvlaki. Ale 7 to najlepsza – muzycznie i koncepcyjnie – płyta Victorii Legrand i Alexa Scally'ego. Można się z tym nie zgodzić, jeżeli ktoś bardziej niż teraźniejszością woli raźnie żyć swoimi wspomnieniami; wtedy wybór zapewne padnie na Teen Dream i nie ma w tym nic złego, albo dalej – nie ma to najmniejszego znaczenia. Zarzuty o nudzie czy nudnościach nią spowodowanych przyjmuję lub czytam nawet z lekkim pobłażeniowym współczuciem; Witkowski wyjaśnił kiedyś takich ludzi, wygooglujcie sobie, ja tu nikogo nie chcę obrażać.

A 7 jest płytą zaskakująco pełną – pełną elektryzujących aporii pełnią księżyca w czternastoletniej karierze tego duetu. 7 to owoc dojrzałego postrzegania koncepcji czasu, a właściwie oczywistości jego przemijania (rozdzierające serce, ale z drugiej strony wypełniające jakimś niedającym się uchwycić spokojem wersy w "Drunk In L.A" – "On a hillside, I remember / I am loving losing life"), nie tylko w lirycznej warstwie LP, ale i w samym jej stawaniu się (niektóre utwory zostały napisane w kilka godzin, inne w kilka miesięcy, a pojedyncze nawet dłużej – powstanie "L'Inconnue" zajęło około pięć lat). 7 to płyta pływająca w empatii i niewinnej czystości, w którą wierzę, a Scally w wywiadzie mówi "We believe in charity". 7 jest siódmą płytą i możemy się tu pobawić w numerologię jak ci wszyscy nawiedzeni ludzie, jeżeli to kogoś bawi – 77 wydanych piosenek, 777 jako numer ich nagrania dla Bella Union, "Lemon Glow" jako pierwszy singiel pojawiło się czternastego lutego, w dzień osób chorych psychicznie – 14.02, 14/2 = 7, "Dive" pojawiło się 7 marca, a "Dark Spring" trzeciego kwietnia, a 4+3 = you see where I'm going…. To wszystko akurat przeczytałam w wywiadzie, ale ja dorzucę na tę tacę bajdurzeń swoje siedem groszy w siódmy dzień tygodnia i stwierdzę, (nie ironizując, a metaforyzując lekko jedynie) że na 7 potrzeba siódmego nieba jest współsubstancjalna z siedmiorgiem nieszczęść (i że nie mamy w Polsce innych fajnych frazeologizmów z tą cyferką pełną boskich cnót).

A tak zupełnie na poważnie jest to płyta spokojnie mieszcząca się w zbiorze płyt, który można nazwać "Płyty dream pop/shoegaze, które każdy czytelnik Porcys powinien mieć ocenione na RYM na nie mniej niż 3.5/5". Projekt niesamowicie eteryczny (prawdziwie ETERYCZNY, nie wyjęty ze słownika synonimów), mający w sobie coś niematerialnego i charakterystyczną dla dream popu niewyraźność, która chroni przed uczuciem zawiedzenia światem w momencie otwierania oczu po przebudzeniu – i jednocześnie napełnia niewinnym dobrem i chorobliwym pięknem. Gęsto ułożone wokale, przyjemnie odstrojone gitarowe melodie i plątanina syntezatorów wprowadzają przedsenny niepokój, by zaraz przytulić pięknem harmonii i melodycznością riffów. 7 to też płyta dla miłośników gatunku, niekoniecznie samego Beach House – umierające gwiazdy w "Dark Springs" zdają się brzmieć chwilami jak M83, "Pay No Mind" przypomina klimatem JAMC, nastrój całości intuicyjnie przywodzi na myśl wczesne Slowdive czy Mazzy Star i w ogóle momentami brzmi tak, jak mogliby brzmieć Saint Etienne w '94, gdyby zaczęli grać dream pop. "Drunk In L.A." to rozkoszna sentymentalna mydlana bańka, "Dive" wciąga i hipnotyzuje elektryzującą gitarą, "L'Inconnue" wypełnia pustkę eteryczną przestrzenią stworzoną z chóropodobnego, odbijającego się od niemierzalnych ścian przestrzeni echa wokalu po francusku, pod koniec tego numeru noir, "Black Car" częstuje ulubionymi wersami z płyty (get dressed to undress / depressed to impress), a moje ukochane "Lemon Glow", które mnie wzrusza z nieznanych mi powodów redefiniuje dreampop rozumiany per se w wydaniu BH.

7 to album zmieniający wieloletni status quo duetu, świadectwo niegasnącej chemii pomiędzy Victorią i Alexem; 7 nadaje się na każdy z siedmiu dni tygodnia, pozwala zakochiwać się lekko i zasypiać miękko w rozjaśnionej, rockowej sypialni; i ostatecznie – 7 monopolizuje, jak dla mnie, dream pop w 2018.

Adela Kiszka    
18 maja 2018
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)