RECENZJE
Beach Fossils
Somersault
2017, Captured Tracks
"So call me up tonight / If you need somewhere to get out of the line / These days I feel like I do nothing right / So come with me and we'll go down the line". W tym fragmencie, przynajmniej w tekście Payseura, jego droga i moja – czyli fizyczna wręcz ekwilibrystyka by napisać tę reckę – przelotnie się przecinają, bo Somersault, choć wyrosłe na zmęczeniu, zniechęceniu – zakwitło, popychając Beach Fossils w ciekawsze, bogatsze rejony. Sprowadziło na skromny band uwagę tych, których okazywali lekceważenie. Pojawił się (p)optymizm.
Kiedy jeden z szeregowych, surfujących zespolików wyrasta z młodzieńczej fascynacji indie popem, porzuca nieco barbarzyńskie podejście do kompozycji i zamiast na "klimat" oraz ideały lo-fi stawia na formalne urozmaicenia, wypada się tylko cieszyć. Cztery lata to kawał czasu. Clash The Truth wygląda przy Somersault jak młodszy, mało rozgarnięty brat. Brat – bo od podobieństw mimo wszystko wciąż nie da się uciec. Dotychczasowe indie popowe klisze wciąż przecież funkcjonują, ale tym razem są one zaledwie punktem wyjścia do odważniejszych wycieczek w stronę kompozycyjnych komplikacji, bo przecież takie "This Year" zaczyna się jak standardowa piosenka rodem z Sarah Records. Kiedy pierwszy raz usłyszałem "Tangerine" (w dodatku z gościnnym udziałem Rachel Goswell, co od razu rzucało się w oczy) wiedziałem, że nic już nie będzie tak samo nudne i przewidywalne. Wyobrażałem sobie kolejny prog-popowy diamencik, być może drugie Underneath The Pine (przesadziłem) i choć reszta Somersault wymknęła się trochę tym wizualizacjom, to wciąż dostarcza wiele satysfakcji.
Tak naprawdę ciężko w precyzyjny sposób sklasyfikować ten album. Jeśli, jak wspominałem, za punkt wyjścia obierzemy indie popowe schematy, od których większość tracków się zaczyna ("Down The Line" na modłę szkieletowego indie The Drums), to później tropy zamazują się. Zza niewątpliwej erudycji pod postacią vintage'owej mgiełki, wpierw można dostrzec po-rewolucyjną wrażliwość głównego nurtu lat 70. i barok popową łagodność, pełną smyków, fletów oraz pianina. "Saint Ivy" to idealny przykład takiego rozwiązania – kiedy po pianinowym chamber-popie pojawia się krótkie solo przesterowanej gitary, od razu przypomina mi się Olivia Tremor Control albo Kurt Heasley nawiązujący do Kinks czy Harrisona, dekontekstualizujący 60s według swoich kolażowych metod. Oczywiście – to nie Max Tundra, to nie zespół popowych freaków – bardziej pokłosie hipsterskiego szperania po archiwach. Na Somersault wszystko musi toczyć się swoim niespiesznym, wręcz unikającym nadmiernego formalizmu tempem i ma to swój urok. Czasem jednak to podejście – zwłaszcza w wokalach – okazuje się nieco nużące.
Można postawić tezę, że Beach Fossils ocierają się nawet nieco o szeroko pojmowany "nowoczesny" odłam wciąż niszowego sunshine popu (wyrastającego ze znudzenia powtarzalnością wyjących, beztreściowych indie klonów) – zwłaszcza jego melancholijną, "popoułudniową" wersję. Być może w przyszłości za prekursorów tego skromnego revivalu uznamy Real Estate, które w skojarzeniach wraca jak bumerang – "May 1st" to wręcz idealna kopia estetyki tego zespołu. Beach Fossils poszli jednak o krok dalej i w ciekawszym kierunku niż autorzy In Mind. Wspomniany barok-pop ("Closer Everywhere") i jego naturalna kontynuacja, czyli nieśmiały sophisti-pop flirtujący z "czarną muzyką" ("Rise") oraz jego prog-popowe odłamy ("Tangerine") spotykają dream pop, który jest naturalnym, eterycznym sprzymierzeńcem delikatnego 60s chamber-popu ("Saint Ivy"), shoegaze (choć go niewiele) naturalnie wpasowuje się w delikatną psychodelię. Koło się zamyka, można wybrać dowolny punkt na okręgu.
Somersault, choć z wierzchu niewinnie indie popowy, łączy kropki i jeśli tylko dobrze się przyjrzeć, przerzuca stylistyczny pomost między 60s, 70s a bagażem 00s indie, a najntisy ("Sugar" – brit-popowy początek zmierzający w stronę coraz większego zakwaszenia) jeśli już się pojawiają, nabierają walorów kreatywnej, zmiksowanej nostalgii, co widać choćby w "Be Nothing", które nawiązuje do Verve, a z czasem stopniowo ucieka w delikatny shoegaze (z kolei outro to chorusowa gitara wyjęta wprost z wczesnego Smashing Pumpkins). Wszystko przefiltrowane jest przez to, co powoli wyrasta na wciąż radioaktywnych zgliszczach indie 2.0. Bardzo po drodze mi z takim ożywczym koktajlem świadomego, dopracowanego gitarowego grania, które w nienachalny sposób prezentuje historyczne ogarnięcie i obietnicę jeszcze lepszych albumów w przyszłości.