RECENZJE

Ariel Pink's Haunted Graffiti
Worn Copy

2005, Paw Tracks 7.4

Wreszcie! Dziś z moich zdań tchnąć będzie na chwilę nieudawany optymizm. Oto bowiem coś, o co da się serio-serio zaczepić ucho w tym roku. Ja rozumiem Sufjany, New Porny, o których rzeczywiście ciężko złe słowo powiedzieć, ale co jak co nie zaspokajają one potrzeby novinki, głodu czegoś pichconego namacalnie for the very first time ever oraz pozbawionego zbyt silnie inspirujących inspiracji. To po to przebijamy się przez gąszcz chaszczów nowej muzyki ("Michał słucha już tylko sampli"), by natrafić w końcu na coś bardzo nieoczywistego. Nooo, to trafiliśmy.

Ariel Pink’s Haunted Graffiti to projekt rzeczonego Ariela Pinka. Ów gość na swojej drugiej płycie, by sprowadzić rzecz do banalnego stwierdzenia, łączy to, co wielkie i zwaliste, z małym a zwinnym. Przynajmniej na początku... Heh, czyli jednak nie uda mi się zamknąć meritum krążka w jednym zdaniu. Zróbmy zatem zoom. Najpierw dziesięciominutowy a trzyczęściowy opener, gdzie masywny kraut-rock jamuje z mistyczną ceremonią kosmity i obojniaka Bowiego oraz psych-popem, który podobnie być może realizowałoby wczesne Beta Band? Hmm. Po tym wspaniałym kolosie, którego opisałem nie więcej niż w jednej trzeciej, pojawia się przynęta dla niecierpiących nawet wyładowanego treścią art-rocka – głoszący (brawurowo, co ciekawe) stoicki dystans do życia "Immune To Emotion". Postać tego wjeżdżającego "do wewnątrz" wiosła riffu, że już chcecie do niego poskakać, tylko o tym nie wiecie. Założę się również, że sam Marek Aureliusz odłożyłby chętnie w kąt swoje "anty-doznaniowe" teorie i przerwał na moment pisanie Rozmyslań, by cichcem zadrzeć tunikę i zaliczyć tym kawałkiem między gały. Tak prosto zbudowanych, krótkich ale żrących każdym fałszem czy przyklaskiem jazd, oczekuje się od Futureheads, powiedzmy, a nie do jakiegoś nieznanego nikomu typa, który ledwie piosnkę wcześniej przebrany w lateksowe spodnie Spiritowo wołał "Mankind is a nazi!". Nie wiem, czy już zauważyliście, ale patrząc na dwa pierwsze tracki Worn Copy dochodzi się do zbawiennego wniosku, że w ten sposób nikt jeszcze nie mieszał.

Heh, a w ogóle to poigrywam sobie troszkie, ukrywając pewien istotny szczegół. Rzuciłem kilka terminów, a zatem już już próbujecie sobie jakoś wyobrazić te kawałki, już już czujecie się mniej więcej co i jak. A tu tymczasem dupa. Ariel Różowy nagrywa bowiem te wszystkie dobra na rozklekotany czteroślad. Tak jest! Do czynienia mamy ze skrajnym New Adventures In Lo-Fi, przy którym to, co nagrane na zjechanym mikrofonie Kuby (tym, który kiedyś pożyczyłem, folks), jawi się jak SMiLE wobec Bee Thousand. Sporo może mówić zresztą już rzut okiem na okładkę: niechlujną i paskudną, że fuj. Albo nawet na klip załączony do krążka – przeznaczony do oglądania w rozdzielczości mniej więcej dwa centymetry na cztery! Lo-fi wczesnego Pavement czy też wspomnianego klasyka dziwnych, jak wiadomo, hehe, Guided By Voices, spokojnie mieściło się w makówkach, jako czysto gitarowe, było to zatem coś w rodzaju powrotu do korzeni. Dla powiewającego synth-popową (na przykład) elektroniką Worn Copy ten sam, acz doprowadzony do skrajności, czynnik to już wartość sama w sobie, wprowadzająca Ariela w miejsce dotąd niezapełnione przez nikogo.

Nawet podwójnie oryginalnego skurczybyka da się jednak do czegoś porównać. Pamiętacie Blueberry Boat. "Płytkę" pobrzmiewającą co prawda bluesem i prog-rockiem, a nie – jak Worn Copy – psychodelią lat sześciesiątych. Obie pozycje mają natomiast bardzo wysoki wskaźnik (tak, że lampki wariują) nieogarnialności. Pierwsza głównie za sprawą labiryntu kompozycji, druga szokuje i deprawuje również huśtawką stylów. Nie wiem co prawda, czy huśtawka to dobre porównanie, bo wskazuje na istnienie ledwie dwóch stron, w które występują odchyły. Odchyły stylistyczne i songwritingowe, a nawet liryczne (od "pussy" po "I'm So Lonely") autora omawianego albumu nie zamykają się tymczasem ani w dwóch kierunkach, ani w czterech, ani w nie wiem ilu; są niepoliczalne. (Chyba, że się komuś mocno, MOCNO nudzi, to niech sobie liczy nocami.) W sytuacji, gdy w drugiej części już i tak przecież pogmatwanej nieziemsko płyty (która przy pierwszym kontakcie zakrawa na DJski set jakiegoś pomyleńca), wczesne Magnetic Fields ("Oblivious Peninsula") krzyżuje się z IDMem jakiejś Incunabuli ("Jagged Carnival Tours"), w zasadzie jedynym trwałym punktem przecięcia się kolejnych siedemnastu eksperymentów Dr Ariela okazuje się so-very-lo-lo-fi. I to spoiwo działa swoją niechlujnością precyzyjnie jak szwajcarski zegarek, nadając kolejnym przesłuchaniom dewizę "I'm cool" na zmianę z "I'm freaky".

Dzięki temu Worn Copy, pomimo kilku widocznie słabszych fragmentów (niezrozumiałe niby-skity, przypadkowe kompozycje), jest p r z y g o d ą, nie wiem, czy łatwiejszą do objęcia od tej, która wyszła spod rąk rodzeństwa Friedbergerów, ale na pewno bardziej luzacką, a tym samym przyjemniejszą dla zmęczonego wiosną/latem/zimą/jesienią słuchacza (co nie znaczy – lepszą, wbrew pozorom). Dla pięknego hasła "ahoj przygodo!" w tym wydaniu naprawdę warto poświęcić uwielbienie dla killerskich piosenek, które nawiedzają Worn Copy z pięć, sześć razy. Zresztą jest to wyrzeczenie czynione automatycznie, bez zastanowienia czy rachuby. Przypomina o nim jedynie wielgachna, niemal maksymalna dla jednego cdra rozpiętość albumu, oraz fragmenty zajebiste pełną gębą, jak utwory omówione na początku, czy też na przykład motyw z Rocky Racoonowskiej historyjki "Jules Lost His Jewels" – "Ce la vie / Ce la vie / Com si / Com sa" ("Ich heisse superfantastisch" bez szans). Nie mam wątpliwości, że jeśliby Ariel utrzymał takie tempo przez bite 75 minut, to mielibyśmy do czynienia z jedną z płyt dekady.

Jędrzej Michalak    
11 listopada 2005
BIEŻĄCE
Porcys's Guide to Polish YouTube: 150 najśmieszniejszych plików internetowych
Ekstrakt #2 (kwiecień-grudzień 2022)