RECENZJE

Ariel Pink
pom pom
2014, 4AD
Że Ariel Pink jest po całości w mainstreamie stwierdzaliśmy już dawno. Jednak naprawdę zabawnie spogląda się na to, co dzieje się z nim teraz, bo Rosenberg wygląda w dużych mediach chyba dziwniej niż wyglądałby ze słoniową trąbą. Kapitalne newsy dotyczące współpracy z Madonną, wypowiedzi muzyka, zdjęcia i wszelkie materiały dostarczają uciechy na poziomie przygód Marka Kozelka z rzeczywistością po roku 2000. Obie postaci są zresztą ostatnio ze sobą zestawiane – że niby (lub nie niby) frustraci, mizantropi, mizogini, mizarre. Obie postaci moim zdaniem są specjalne i znakomite, jakby coś. Wielka szkoda, że nie dojdzie do współpracy z Madonną. Słuchałbym. Dobrze, zarysowałem tak zwany kontekst.
Otóż na tle tak zwanego kontekstu nowy album, nagrany teoretycznie bez Haunted Graffiti, nie broni się. Chciałoby się żeby Pink, mając wszystko w dupie, nagrał świetną płytę. Nie do końca tak jest – pom pom to nagranie w typie nieco słabszej i nierównej płyty nietuzinkowego artysty. To i tak lepiej niż bardzo dobra płyta takiej sobie osobowości, ale pewien niedosyt pozostaje. A raczej nie niedosyt, bo masz internet i możesz puścić sobie każdy inny album świata, ale najzwyczajniej pom pom nie będziesz sobie puszczał w całości i tyle. Jeśli będziesz to załóż grupę na fejsie i spotkaj się wirtualnie z innymi odszczepieńcami – może ktoś pokusi się o reportaż (na blogu).
pom pom tytuł ma fajny, ale w całości jest raz lepszy raz gorszy. "Lipstick" to mój ulubiony kawał popu na tej płycie: Ariel w ostatnich latach chyba niczego nie robił lepiej niż melanżu soft-rocka z eightiesami jak z żurnala. Tutaj też wyszło kapitalnie, choć z drugiej strony to wyprodukowany od nowa kawałek znany już wcześniej wytrwałym słuchaczom jako "Shower Me With Lipstick" (swoją drogą również "Dayzed in Daydreams" można znaleźć pod tytułem "Dazed in Dreams" na Odditties Sodomies; w nowej wersji coś tam na gitarze gra Jason Pierce... - na papierze oczywiście współpraca idealna, ale w praktyce w ogóle nie słychać, że to właśnie Pierce). "Four Shadows" to jakiś podniosły rock z koturnami dla pudli – śmieszne i dobre. W "Not Enough Violence" Pink przebiera się za postpunkowego zwyrola, oczywiście na wesoło. Bardzo dobre są single. "Black Ballerina" rzeczywiście pokazuje, że Rosenberg nie ma już obaw zbliżać się do Davida Bowiego, a nawet trochę go przedrzeźnia kabaretowym skitem w środku kawałka, nawiązaniem do samego siebie circa "Trepanated Earth", dialogującymi głosami z innych bajek w 1:00-1:17 itd. Sam kawałek z każdym przesłuchaniem tylko zyskuje.
Problem jest tu taki, że w trakcie słuchania płyta stopniowo coraz bardziej rozpada się na kabaret, w dodatku często nie poparty motywami na takim poziomie do jakiego przyzwyczaił nas Ariel. Niby dałoby się to obronić, ale nie ma co się oszukiwać – "Negativ Ed", "Sexual Athletics" czy "Jell-o" to jednorazowe dowcipy, które przy odrobinie dobrej woli sprawdzą się raz, ale bez niej – nie sprawdzą się wcale. Za mało muzyki. Zawsze lubiłem u Ariela Pinka właśnie to, że muzyka wygrywała, ale teraz jego żonglerka zaczęła przekraczać pewną granicę, za którą znajdują się na przykład Residents albo Zappa. Nie żebym miał z wymienionymi jakieś fundamentalne problemy, ale Pink jest po prostu lepszy, kiedy jest przede wszystkim kompozytorem. A tutaj nawet "Picture Me Gone", niby niezły numer, który żadnej granicy kabareciarstwa nie przekracza, jakby nie sięga szczytów pieśniopisarstwa.
Jak zawsze ciekawy ten Pink, ale gdyby debiutował czymś takim jak pom pom to moglibyśmy teraz tutaj przy okazji entej płyty nie rozmawiać. A jednak nie można nie posłuchać i pewnie bardziej warto niż większości rzeczy. Pewna taka ambiwalencja i artysta, który całe szczęście, że jest. Bardzo mi miło jeśli pomogłem.