RECENZJE

Antony And The Johnsons
Crying Light
2009, Secretly Canadian
Crying Light to przepiękna płyta. Na tle krystalicznie wyprodukowanego, nietypowego i rozbudowanego jak na mainstream instrumentarium brzmi kryształowy, niemożliwy do określenia głos Antoniego. Wyważone aranżacje, mądrość, wynikająca zapewne z indywidualnych doświadczeń artysty i paleta emocji od bezbrzeżnego smutku na ekstazie kończąc. Dobra. Koniec. Zbijam się...
Czyżby? Nie do końca. To jest taki album, do którego słuchania trudno się zabrać, bo już od początku wiemy, że nie ma żadnego pazura, żadnych chorych brzmień. Panowie odwołują się do dosłownego pojęcia "muzyki" i zamierzają wycisnąć z niego wszystkie dobre atrybuty. Dobra muzyka jest oczywiście spoko, ale jednak wymaga większej dozy zaangażowania i elementarnego szacunku. Że na przykład tło do refleksyjnego wieczoru w samotności. No a jakby teraz takich mniej.
Z drugiej strony na początku Crying Light lekko rozczarowuje. Na początku gorączkowo szukałem w zestawie piosenek drugiego "Hope There's Someone" i kiedy nie znalazłem, postanowiłem spalić płytę. Choć to CD-R, to i tak oczywista głupota. Topiony plastik strasznie sztynkuje, a poza tym tu też są ciekawostki. Na przykład "Dust And Water" bliżej końca albumu, imitujący muzykę z filmów o Afryce. Nawet Hegarty w jakimś dziwnym narzeczu śpiewa, co początkowo myślałem, że to upośledzony niemiecki. A chwilkę przedtem, pod ósemką, kryje się "Aeon" – fragment, który brzmiałby odrobinę jak rockowa ballada gdyby nie harmonijne wielogłosy. Ja wiem, że zwracam uwagę na pierdoły, ale na tle bardzo spójnego przekazu reszty kompozycji, te odróżniają się wyraźnie.
A pozostałe to tak – Johnsoni to już cała orkiestra. Każdy chwyta za jakąś gitarkę, skrzypeczki czy fortepianik i uzupełnia ogólny sielski obrazek. Szczęśliwie mimo wielości instrumentów, całość nie jest szczególnie rozbuchana. Wszystko elegancko i ze smakiem. o, a za prowadzenie smyków odpowiada niejaki Nico Muhly, który szczęśliwie ładnie się dopasował do całości i nie zafundował epileptycznej powtórki ze swojego autorskiego dziełka.
Antony chyba przywiązuje wagę do liryków. Na muzykę emocje też się jakoś przekładają i razem daje to taki obraz, że Hegarty, mimo iż opętany niewielkim weltschmerzem, lekko już dojrzał, pogodził się z pewnymi istotnymi prawami natury (aż chce się wstawić oczywisty żart, ale to każdy dopowie sobie w duchu). Nie jest już tak rozedrgany, jak na I Am A Bird Now, więcej ma w sobie pogody ducha i zapewne mniej zawraca głowę swoimi niepokojami resztę zespołu. Patrzcie, nawet okładka – choć groteskowa – nie jest AŻ tak dołująca, jak to drzewiej bywało. Cóż, Antony chyba jednak trochę jeszcze pożyje. Na zdrowie.