RECENZJE

A$AP Rocky
LIVELOVEA$AP
2011, RCA / Polo Grounds Music
Nowojorską gangsterkę czuć w zasadzie jedynie w, nomen omen,''Keep It G'' i ''Brand New Guy''. Reszta to zręcznie przyszykowany amalgamat różnych stylów. Wyraźnie dominują tu jednak wiatry południowe, nie tylko zresztą w warstwie muzycznej, jak w mocno spowolnionym i spowalniającym ''Purple Swag'', które miało być podobno hołdem dla ''Still Tippin'', ale także ze względu na tematykę (dwa cytaty niżej), dobór leksyki (wszechobecne ''trill''), czy szerzej nawet południowe usposobienie, objawiające się tą charakterystyczną wyjebką (''There are bad days, you feel like givin’ up (…)/But I don’t give a fuck, roll another swisher up''). Czego tu nie ma? Na jednym albumie Rocky zupełnie naturalnie odwołuje się do Houston, Tennessee, Nowego Orleanu, ODB, Naughty By Nature, Ricka Rossa, Kriss Kross, DJa Screw – to wszystko, a lista jest oczywiście niepełna, jego chleb powszedni, pierwsze z brzegu inspiracje, którymi swobodnie żongluje. Bez spinki, ot dla zabawy. Zdaje sobie jednak sprawę, że ta nielojalność wobec korzeni i niekonsekwencja stylistyczna kole niektórych w oczy. Rocky ma im do powiedzenia tylko jedno: ''They say I sound like André/ Mixed with Kanye/ A little bit of Max/ A little bit of Wiz/ A little bit of that/ A little bit of this/ Get off my dick". I pozamiatane.
Po raz kolejny najlepszą ilustracją dla wypowiedzi A$APa będzie jego mixtape. Mistrzem wagi ciężkiej jest tu bowiem nie tyle sam Rocky, co właśnie zaproszeni przez niego producenci, na czele z przemistrzem Clamsem Casino. Te pięć kawałków, które mu zmajstrował wznosi na wyższy poziom nie tylko LIVELOVEA$AP, ale i cały gatunek, przydając mu trochę tajemnicy spod znaku Tri Angle. Czy motywem przewodnim jego beatów będą podniosłe chóralne śpiewy, jak w ''Palace'', czy też kilka muśnięć basu, które odciskają piętno głębsze niż wszystkie wobble świata, jak w ''Bass'', Clammy zawsze trafia bez pudła. Niezmienna dla jego produkcji pozostaje atmosfera kontrolowanego lo-fi i ta ''chmurka'', prawdziwe dźwiękowe Hazyville, które idealnie dopełnia liryczne wycieczki Rocky’ego. Dobrze, że panowie się dogadali, bo przy wszystkich swoich niedociągnięciach, A$AP jest i tak o niebo lepszym zawodnikiem niż dwa największe kurioza współczesnej rap gry, Lil B i Soulja Boy, z którymi Clams pracował wcześniej. Ale reszcie producenckiej ekipy też należy się po goździku. Dwa ''klasyczne'' kawałki A$APa zrobił mu przecież jego człowiek Ty Beats, gówniarz pewnie jeszcze się nie goli, a już miażdży galopadą dzwoneczków w ''Peso''. A w kolejce ustawiają się też choćby Soufein3000 z grubaśnym ''Get Lit'', czy Burn One z chillującym „Houston Old Head”. Jest mnogość.
Największym problemem LIVELOVEA$AP są teksty o niczym. Oprócz oczywistej trawy, zapijanej Coltem 45, mamy tu jeszcze zamiennie, a pewnie i jednocześnie syrop na kaszel importowany z południa, kobiety, bo bez nich się nie da, ale też i modowe ploteczki. A o kryzysie finansowym ani słowa, ehh. Bardziej nawet niż trywialność podejmowanych wątków, bo w głębi duszy lubimy przecież takich głupków, martwi mnie płycizna językowa. Bo Rocky niczym nie zaskakuje, powtarza wciąż te same chwyty, nie bawi, ani nie przejmuje, a flow też ma raczej średnie, więc póki co zasłużył u mnie na miano gadającej głowy, którą wyłączam, gdy mi się znudzi. Potrzeba widocznie charyzmy Danny’ego Browna, żeby o jaraniu blantów i dupach opowiadać jak erudyta.
Najładniejsza buzia od czasów Pharrella! Za co dwa punkciki wyżej. I za świecące mokasyny z wideo do ''Demons'' też.
1 grudnia 2011